1. Intro – 00:29
2. Fearless – 04:17
3. Let’s Play Rock’n’Roll – 03:26
4. I Arrive When You Go – 03:41
5. Rhythm is Dead – 03:22
6. Back to Hell – 03:29
7. Always on the Run – 03:13
8. Glory Days – 02:52
9. When the Wind is Gone – 04:29
10. Movin’ On – 06:28
11. Sunny Days – 03:59
Rok wydania: 2019
Wydawca: Black Lodge Records
http://www.frontback.se
Ostatnio redaktor naczelny zapytał mnie, czy przeprowadzam też wywiady z
mężczyznami czy tylko z kobietami. Cóż, dla mnie świat rocka bez pań
nie istnieje. Bez ich wdzięku, stylu, prezencji, a przede wszystkich ich
wybitnych talentów artystycznych. Właśnie odkryłem kolejny ciekawy
zespół dowodzony przez niesamowitą wokalistkę – FRONTBACK. Ten
pochodzący ze Szwecji hardrockowy kwartet właśnie zaprezentował swoją
najnowszą produkcję, zatytułowaną „Don’t Mind the Noise”.
Zaczyna się od półminutowego kolażu, w którym na tle kraczących wron
słyszymy groźne lwie ryki. Szybki zjazd palcem po strunie basu i
startuje „Fearless”. Głos Anlo Front, zgodnie z opisem zespołu na
Facebooku rzeczywiście ma w sobie coś z Gwen Stefani. Słychać jednak, że
jest to jej naturalna barwa, a nie celowe upodobnienie. W następnym w
kolejności „Let’s Play Rock’n’Roll” podobają mi się wielogłosy w
refrenie kojarzące mi się do bólu z Paramore. Taki fajny przeskok, coś
jakby zrobić mash-up noudoubtowego „It’s My Life” z „That’s What You
Get” z repertuaru grupy Hayley Williams.
Wolniejsze fragmenty „I Arrive When You Go” kojarzą się jednoznacznie
południowo, za sprawą synkopowanego riffu z użyciem popularnej wśród
zespołów southern rockowych techniki tłumienia strun prawą ręką, jednak w
większości jest to kolejny szybki czad. Permanentnie wolno robi się w
„Rhythm is Dead”, który podoba mi się z całego tego zestawu chyba
najbardziej. W tym numerze z wokalu Anlo, dzięki temu, że śpiewa w
wyższych rejestrach niż w poprzednich kawałkach, znikają echa Gwen i
Hayley, a to można zaliczyć wyłącznie na plus, wszak nie od dziś
wiadomo, że główną techniką większości recenzentów przy ocenianiu
młodych zespołów jest przyrównywanie poszczególnych elementów jej
twórczości do słynnych nazw. Jeśli dokonanie takiego zabiegu jest
niemożliwe – ogromny plus dla zespołu. Jednak ciekawe są też skojarzenia
nieoczywiste. Tak mam z „Back to Hell”, którego główny riff, z
wyjątkiem ostatniego akordu, przywodzi mi na myśl „Światła i kamery”
naszego rodzimego De Mono. Całościowo jest to jednak utwór już w pełni
teksański, idealnie nadający się do słuchania w trakcie jazdy.
W „Always on the Run” powracają echa Gwen Stefani, ponieważ Anlo
ponownie śpiewa w niskich rejestrach swojej skali głosu. W warstwie
muzycznej pojawia się smaczek orientalny – zagrywka pojawiająca się
bezpośrednio przed solówką kojarzy się jednoznacznie japońsko.
Przy „Glory Days” muszę się znów odnieść do podobieństw bezpośrednich –
intro tego numeru, jak i jego główny riff, na kilometr zawiedzają
maidenowskim szlagierem „Fear of the Dark”. Ale trzeba Frontbackowi
oddać, iż nawet wykorzystane już patenty umie zgrać ze sobą w
inteligentny sposób.
Słuchając „Don’t Mind the Noise” i zaczynając powoli rozumieć jaki
rodzaj brzmienia muzycy chcieli osiągnąć czekałem na jakiś podniosły,
stadionowy numer. Taką rolę spełnił „When the Wind is Gone”. Umiarkowane
tempo, wzniosłe riffy z długo wybrzmiewającymi nutami o różnej
wysokości oraz orkiestracje w tle czynią z tego utworu idealnego
kandydata na zamknięcie podstawowego setu na jakiś większych koncertach.
Można machać rękami, można wznosić zapalniczki.
Wraz z pierwszymi taktami „Movin’ On” wraca czadowe oblicze zespołu. W
tym kawałku grupa zdawkowo wykorzystuje przetworzenia, najpierw w
rozpoczynającej całość krótkiej solówce basu, a następnie w pojawiającej
się mniej więcej w środku mówionej partii Anlo. Album wieńczy „Sunny
Days”, który jest najwyraźniejszą miksturą No Doubt i Paramore na tej
płycie. Ten numer, dosłownie brzmi jakby wokal wziąć od tych pierwszych a
warstwę instrumentalną od tych drugich.
Na wstępie zaznaczyłem, że barwa głosu wokalistki brzmi naturalnie mimo
tych wszystkich naleciałości. Po wysłuchaniu całej płyty stwierdzam, że
można to twierdzenie odnieść do wszystkich aspektów muzyki Frontback.
Sposób w jaki grają, w jaki brzmią nie ma w sobie ani krzty sztuczności,
a zważywszy na fakt, że w muzyce gitarowej opierającej się przede
wszystkim na riffach coraz trudniej dziś stworzyć coś oryginalnego,
muszę przyznać, że to naprawdę solidna płyta.
7,5/10
Patryk Pawelec