1. 111 – The Number of the Angels
2. Spirit of Daedalus
3. M.E.T.A.L.
4. Ace of the Unicorn
5. Sail Away
6. Fly with Us
7. One Step into Wonderland
8. Days of Glory
9. Wheel of Time
10. Ronin
11. Sole Survivor
Rok wydania: 2019
Wydawca: Steamhammer
http://freedom-call.net/
23 sierpnia miała premiera nowej płyty power metalowców z Freedom Call.
Niestety, nie obeszło się bez zmiany składu. Miejsce za bębnami zajął
młodzieniec (Chris Bay mógłby być jego ojcem!!!) Tim Breidenband, do
którego nie jestem przekonana (chodzi mi chyba tylko o staż tego
perkusisty). Jeśli zagrzeje miejsce w grupie na dłużej to być może
przekonam się do niego tak, jak do Larsa Rettkowitza, którego doceniłam
dopiero w 2010 roku, a przecież do Niemców dołączył 5 lat wcześniej…
Drugą zmianą składu jest pozyskanie basisty Vexillum, Francesco Ferraro.
Dobra, nie ukrywam faktu, że Ilker Ersin jest moim ulubionym
(ukochanym?) basistą power metalowym. Do takiego zacnego grona należą
także: Cedric Dupont (gitara, ex-Freedom Call), Juha Maenpaa (klawisze,
Celesty), przewspaniały, najlepszy wokalista na świecie, czyli Lance
King (ex-Pyramaze, ex-Balance Of Power). Co do perkusisty to wypadkowa
DragonForce, Sabaton, Power Quest i oczywiście Freedom Call. Jest to
„mój wymarzony” zespół stricte power metalowy. Jeśliby kiedyś taki
powstał, graniczyłoby to z cudem. No ale pomarzyć też można, nieprawdaż?
Wracając do Freedom Call – „M.E.T.A.L.” to 11 kompozycji o łącznym
czasie trwania 43 i pół minuty (z pozoru krótko, ale treściwie i nie
miałoby sensu żadne jego przedłużanie). Po youtubowych teledyskach z
niesmakiem włożyłam płytę do odtwarzacza. „Master of Light” był płytą z
różnymi nastrojami (spokojne dźwięki przeplatały się z epickimi i
szybkostrzelnymi galopadami typowymi dla power metalu). W warstwie
tekstowej się jednak nic nie zmieniło. Dalej jest baśniowo, może nawet
bardziej niż na poprzedniku. Zresztą, do takiego stanu rzeczy muzycy nas
przyzwyczaili. Okładka może nie jest w stylu fantasy (i to jest bardzo
duży błąd) – stąd też miałam mieszane uczucie wobec tego krążka. Gdzie
smoki, gdzie magiczne kraje, kryształowe królestwa i innej maści
fantastyczno-baśniowe klimaty??? Okładka „M.E.T.A.L.” jest żałosna w
porównaniu z muzyką na niej zawartą. Pierwsze przesłuchanie było bardzo
pozytywne (nie taki diabeł straszny jak go malują), dlatego postanowiłam
dać „szansę” moim ulubieńcom.
Zaczynamy od „111 – The Number of the Angels”, które jest odpowiedzią na
„666 – The Number of the Beast”, z tym że jest wesoło, radośnie, z
humorem, bez jakichkolwiek czarcich elementów. Jest to pierwsze
spotkanie z nowymi muzykami, z nową odsłoną zespołu, z masą melodyjnych
zagrywek, choć wokalnie jest nieco gorzej; porównując poprzedni
otwieracz („Metal is for Everyone”) to jest podobnie. No, ok – melodia
jest, radość bije z utworu na kilometr, ale brakuje magnesu
przyciągania. Ot, poprawny power metalowy numer w stylu, do jakiego
Freedom Call nas przyzwyczaili. Nie jest źle, rewelacyjnie też nie, ale
da się tego słuchać. Pozycją drugą został „Spirit of Daedalus” –
orientalny wstęp jest przedsmakiem szybkiej galopady perkusji i gitar, a
całość okraszona jest nieziemskim głosem Chrisa Baya, który brzmi jak
na „Beyond” (no, no… stary, ale jary, ot co!). Pole do popisu ma tutaj
przede wszystkim Tim Breidenband – pokazuje na co go stać, udźwignął
power metalowe brzmienie, nie ma co – w końcu Bonfire to nie ta liga.
Super, że zajarzył o co w tym happy metalu chodzi. Co młode, to jednak
młode.
Utwór tytułowy… Co można o nim napisać? A to, że jest niedociągnięty,
mało eksportowy, zbyt minimalistyczny, jakiś nieziemski, jednocześnie
wesoły, momentami szybki… Nie wiem jaki jeszcze, ale do gniotów niestety
nie należy. Gdyby w nazwie miał słowo „power” albo „happy” to pewnie
brzmiałby zupełnie inaczej, a tak musimy się zadowolić tandetnym i
zniekształconym power metalem. Nie tak to miało wyglądać, nie tak…
Dlatego przejdę do „Ace of the Unicorn”. Zaśpiew Chrisa doskonale
sprawdził się, ponieważ po tych dwóch czy trzech sekundach mamy happy
metal z prawdziwego zdarzenia. Cała Freedom Call-owa paleta melodii,
barwnych riffów, epickich chórków. Możemy tutaj się poczuć jak na
koncercie Niemców. Przednia zabawa murowana! „Ace of the Unicorn” równie
dobrze mógłby się znaleźć na „Beyond” pomiędzy „Edge of the Ocean” a
„Journey into Wonderland”. Taka mała dygresja. Ogólnie piosenka ma
wspaniały baśniowy klimat, a słuchacz jest otulony melodiami z
głośników. Full wypas!!!
„Sail Away” to następna propozycja niemieckich metalowców. Początek jest
identyczny do tego z „66 Warriors” i przez to brzmi nieefektownie. W
kawałku przewijają się motywy z „Land of the Crimson Dawn” – epickie,
podniosłe, majestatyczne. Myślę, że dla fana takich urozmaiceń serce
mocniej zabije. Mnie zabiło i uważam „Sail Away” za udany fragment
omawianej płyty. „Fly with Us” nie spuszcza z gazu i możemy dostać
pomieszania zmysłów. Jest mega szybko, radośnie, z pełnym radochy i
uśmiechu na twarzy power metalem. Grupa trafiła w mój gust i nie jestem w
stanie przestać słuchać tego utworu, którego brzmienie żywcem wyjęte
jest z „Beyond” (i jest to jedno z kilku podobieństw do tego albumu na
„M.E.T.A.L.”). Oryginalne może to nie jest, ale w tym wypadku liczy się
melodia, żadnych utrudnień – ma być swojsko i tyle. „One Step into
Wonderland” bawi, wzrusza, sprawia, że umysł się resetuje i wchłania te,
jakże urocze, dźwięki. To jest ten „happy metal”, który tak kocham.
Może ten numer nie jest wysokich lotów, ale można się przy tym dobrze
bawić. Dla każdego coś miłego – bez dwóch zdań!
Kosmiczne intro „Days of Glory” buduje napięcie tego, co się potem
wydarzy, a mianowicie sprawna, szybka gra muzyków, która nie pozwala o
sobie zapomnieć. Chris śpiewa tak obłędnie, że brak słów. Ciągle wisi
nad głową słuchacza porównanie do „Beyond”… Nie wiem czy to było
zamierzone, ale w tym momencie zaczyna być nudne. Bo ileż można?! Drugą
sprawą jest szybkość, którą słyszeliśmy już na tej płycie. Zamierzone,
czy nie zamierzone, cle jakaś oryginalność musi być!, nie ma lekko.
Trochę można mieć już dość tej muzyki na tym etapie słuchania. Te same
schematy, powielanie melodii – to jest nudne jak flaki z olejem. No, ale
nie będę się tak pastwić i przejdę do końcówki krążka.
Pierwszy takt „Wheel of Time” budzi respekt. Czyżby drugie „Far Away”?
O, na szczęście nie! Podniosła zwrotka przywodzi na myśl Sabaton z „The
Art of War” (te męskie chóralne zaśpiewy), by w refrenie przejść do
typowej freedomcallowej estetyki. W zasadzie to mamy do czynienia z
pół-wypełniaczem. Dlaczego tylko w połowie? Dlatego, że zwrotki są
marnej piękności oraz sympatii i nie robią żadnego wrażenia na słuchaczu
(poza podobieństwami do Szwedów). W refrenie zaś Freedom Call próbują
na siłę zagrać całym sercem, lecz im się to nie udało. Szkoda, bo
potencjał na hit tutaj jest, z tym że źle wykorzystany. „Ronin”… No, tu
już jest gitarowo, nie za szybko, nie za wolno, ze smakiem, ale czy to
wystarczy? Moja odpowiedź brzmi: nie. Podobnie jak w poprzedniku
członkowie grupy starają się wyjść na prostą wraz z pojawieniem się
refrenu, ale zwrotki dają dużo do życzenia. W ostatnim kawałku „Sole
Survivor” słyszymy efekciarskie zagrywki, bodajże wzięte z którejś
wersji „Masqueraded” (CD 2 kompilacji „Ages of Light 1998 / 2013”) i
jest także zamykaczem albumu. Tak, to jest ten jajcarski utwór, który
kończy dany longplay od 2007 roku, tutaj niestety te jaja zawierają się
tylko i wyłącznie w klawiszach; wokalnie jest tak, jak w poprzednich
dwóch numerach i t psuje całą magię kiczowatości. Cóż, nie było jak
„High Up” z „Master of Light”… Nie każdego muzyka zadowoli, więc ja
czekam na kolejną porcję (tym razem mam nadzieję, że lepszego) happy
metalu w wykonaniu Niemców z Freedom Call.
Podsumowując: „M.E.T.A.L.” jest tylko i wyłącznie dla fanów FC. Jeśli
ktoś nie zna nagrań tej grupy, a ma nową płytę i jeszcze jej nie
słuchał, to radzę cofnąć się w czasie do „Eternity”, „Crystal Empire” i
„Stairway to Fairyland”, by nie wpaść w stan złości („po co wydawałem/am
kasę na takie badziewie?” itepe itede). Jest Youtube, jest Spotify, coś
tam chyba jeszcze można kupić ze starszych rzeczy, więc jakieś wyjścia
są. Z późniejszych dokonań polecam wspominaną już płytę „Beyond”.
Freedom Call AD 2019 to zabawny power metal, zagrany w połowie na
odpieprz się. Fakt, są mocne numery, takie jak „Ace of the Unicorn”,
„Fly with Us”, czarujące („One Step into Wonderland”), jak i nieudane
(tytułowy). Oczywiście sprawdziły się moje obawy co do tego albumu. Tak
jak w przypadku „Dimensions” nastąpiła zmiana składu (czy na lepsze –
tego nie wiem). Radykalne zmiany są chyba najgorsze. Po powrocie Ilkera
do zespołu byłam w siódmym niebie, a kiedy odszedł po raz drugi to był
cios prosto w serce. Zobaczymy jak nowe chłopaki sobie poradzą i miejmy
nadzieję, że w przyszłości rozwiną skrzydła pod nazwą Freedom Call i
zabiją nas niejednym walnięciem perkusji i elektryzującym basowym
riffem. Jak na razie nie jest rewelacyjnie, mogło być lepiej, ale któż
przewidział odejście dwóch wspaniałych muzyków? Nikt. Dlatego nie warto
zaczynać od tej płyty; nie chcę, by ktoś zniechęcił się do wykonywanej
przez FC muzyki. Jak już pisałam wyżej: 3 pierwsze albumy, „Beyond”, a
potem cała reszta. Po to, by nie było zgrzytów, narzekań, niepotrzebnych
słów krytyki itd. Nie ma potrzeby przeciągania tekstu. „M.E.T.A.L.”
jest tylko i wyłącznie dla zagorzałych fanów Freedom Call (takich jak ja
na przykład) i to oni łykną to w całości, trochę rozkładając na
czynniki pierwsze, ale z uśmiechem na ustach, bo to przecież jest „happy
metal”, nic ponadto.
5/10
Marta Misiak