1. Open Up Your Eyes
2. Mask Machine
3. Bombs Away
4. The Fury of My Love
5. A Place in Your World
6. Lost Without You
7. One Love Forever
8. Peaceful Harbor
9. Cosmic Symphony
Rok wydania:2014
Wydawca: Mascot Records
http://flyingcolorsmusic.com
Flying Colors możemy zaliczyć do tzw. „supergrup”. Neil Morse to firmowy
produkt amerykańskiego progresywnego rocka, udzielający się niegdyś w
Spock’s Beard, Transatlantic oraz wielu innych projektach grupowych i
solowych; Mike Portnoy, od momentu odejścia z Dream Theater, zyskuje w
moich oczach coraz bardziej – od „nowszej” wersji Neila Pearta do
pełnoprawnego muzyka, angażującego się w dziesiątki inicjatyw muzycznych
w różnych stylach. Steve Morse i Dave LaRue to koledzy z czasów Dixie
Dregs oraz Steve Morse Band. Steve to na co dzień „etatowiec” w Deep
Purple. O wokaliście, Casey’u McPhersonie wiem najmniej, jednak jego
głos pasuje do muzyki popowej lub do lżejszej odmiany rocka. Z takich
składników powstała mikstura pt. Flying Colors, której druga odsłona
jest tematem tej recenzji. Da się to wypić?
Muzyka prezentowana przez panów to progresywny rock czerpiący garściami z
doświadczenia jego członków, jak i z klasyków gatunku. Dużo tu brzmień w
stylu Transatlantic, Kansas, Spock’s Beard. Co istotne, w ich muzyce na
pierwszym planie uwypuklona jest melodia. Utwory, nawet te bardziej
skomplikowane i zaaranżowane, krążą wokół głównych tematów, czasem
zapuszczając się nieco dalej (w końcu „prog” pozwala na więcej
wolności), ale mimo wszystko muzyka nie nuży, jest zwarta, konkretna i
bardzo dobrze wykonana. Kunszt wykonawczy muzyków jest niepodważalny,
bębny Portnoya nadają odpowiedni rytm muzyce, nie narzucają się tak
bardzo, jak w Dream Theater, raczej elegancko osadzają utwory na
rytmicznych fundamentach. Morse każdą gitarową partię właściwie
podpisuje swoim nazwiskiem, jego gra jest bardzo charakterystyczna pod
kątem doboru dźwięków, techniki gry oraz brzmienia. Już w pierwszym
utworze prowadząca melodia mogłaby niejako wypłynąć z zakończenia
poprzedniej płyty. Wokalizy są bardzo ciepłe i przyjemne, chórki miło
dopełniają główny głos. Na wyróżnienie zasługuje piosenka „Peaceful
Harbour”, piękny utwór rozpoczynający się delikatnym wstępem, gitarami
akustycznymi, następnie temat powoli rozwija się aż do późniejszego
finału na „pełnej mocy” zespołu przy wsparciu damskich głosów w stylu
gospel. To jeden z obowiązkowych przystanków na tej płycie.
Można panom zarzucić, że to wszystko już było i nie wprowadzają zbyt
wielu nowości. Jednak czy warto? Z albumu wręcz kipi energią zespołu,
czuć, że czerpali dużą przyjemność z tworzenia tej muzyki. Ja czuję to
samo wsłuchując się w ich ostatnie dzieło. Myślę więc, że nie warto.
8/10
Marcin Szojda