1. For Starters (2:24)
2. Maureen (11:58)
3. Higher Ground (6:55)
4. Silent Stranger (10:29)
5. Captive Of Fate (8:05)
6. Mantova (8:37)
7. Year After Year (3:12)
Rok wydania: 2005
Wydawca: Cyclop
Zdarzyła się sytuacja, że niespodziewanie poproszono mnie o
zarekomendowanie grupy, która ma wystąpić w moim mieście, osobom
potencjalnie zainteresowanym owym koncertem.
Grupą tą jest oczywiście holenderski Flamborough Head, no i najchętniej
wetknąłbym głowę w piasek jak struś, bo praktycznie wiedziałem tylko
tyle że zespól ten pochodzi z krainy tulipanów i gra progresywnego
rocka, bez bliższych uściśleń, ale to akurat można było wyczytać z
plakatu reklamującego ten koncert. Szybko odrobiłem „zadanie domowe”, by
uzupełnić swoje braki w tej dziedzinie. Teraz już wiem czego mogę się
po Holendrach spodziewać, i niezmiernie się cieszę że będzie mi dane
oglądać ich na żywo.
Flamborough Head, nie wliczając demówki, ma już na swoim kącie cztery
krążki studyjne, oraz wydany w zeszłym roku album koncertowy – „Live In
Budapest”. Zespół, miał przyjemność koncertować już w naszym kraju w
zeszłym roku, wraz z niemieckim Sylvanem.
Aby zapoznać się z ich muzyką przed kolejną wizytą w naszym kraju,
dorwałem ich ostatnią studyjna płytę – „Tales Of Imperfection” wydaną w
2005 roku, fakt, nie znam wcześniejszych dokonań Holendrów, ale
ostatnie ich dzieło studyjne zdecydowanie najbardziej kojarzy mi się ze
stylistyką grupy Camel (raczej wcześniejszego oblicza tej grupy), a to
za sprawą świetnych gitarowych solówek, co prawda Latimer jest tylko
jeden, ale Eddiego Muldera przyjemnie posłuchać. Partie klawiszowe
którymi raczy nas Edo Spanninga nie grzeszą nowoczesnym brzmieniem, co w
tym przypadku uważam za zaletę, no i oczywiście dźwięk fletu który
wzbogaca muzykę (dzięki wokalistce – Margriet Boomsma). Skojarzenia lgną
również do innej grupy z pogranicza folku i progrocka – Renaissance
(oczywiście Annie Haslam jest również tylko jedna). Flet, żeński wokal,
bardzo subtelna, natchniona aura, jest więc analogia z pewną rodzimą,
lubiana przez nas grupą (zwłaszcza z jej wczesnym obliczem), oczywiście
mam na myśli grupę Quidam.
Te muzyczne skojarzenia sprawiają chyba u niejednej osoby szybsze bicie serca ?
U mnie z pewnością. Bez kozery mogę wiec polecić ten przepiękny,
nastrojowy album, „pachnący” Latimerem, z brzmieniem organów jakby
wyjętym z wczesnych płyt grupy Camel.
Przepiekanych solówek na płycie jest tyle ile tulipanów w kraju z którego pochodzą.
Nowego Camela raczej szybko nie usłyszymy, cieszmy się więc ta „camelową” namiastką buszującą w łanach tulipanów.
7/10
Marek Toma