FAITHFULL, MARIANNE – 2018 – Negative Capability

FAITHFULL, MARIANNE - 2018 - Negative Capability

1. Misunderstanding
2. The Gypsy Faerie Queen
3. As Tears Go By
4. In My Own Particular Way
5. Born To Live
6. Witches Song
7. It’s All Over Now, Baby Blue
8. They Come At Night
9. Don’t Go
10. No Moon In Paris

Rok Wydania: 2018
Wydawca: Panta Rei
http://www.mariannefaithfull.org.uk


Jesień. Czas złotych liści, szarugi i zapachu palonego węgla w powietrzu. Idealny czas na to, by zapoznać się z nową płytą Marianne Faithfull. Po zakończeniu celebrowania jubileuszu pięćdziesięciolecia pracy twórczej (udokumentowanym także na albumie i DVD „No exit”) zasiadła wraz Nickiem Cave’em, by stworzyć nowy materiał. Z dużą niecierpliwością, ale i z obawą czekałem na owoc tej pracy, bowiem ostatni jej studyjny album („Give my love to London”) nieszczególnie przypadł mi do gustu. Sama Marianne także od jakiegoś czasu ma problemy ze zdrowiem, co można było zaobserwować podczas koncertów w Chorzowie i Gdańsku w 2015 roku, gdzie Artystka śpiewała na siedząco. Z drugiej jednak strony kompozytorska obecność Nicka Cave’a już wcześniej pozwalała na to, by jej piosenki nabrały odpowiedniego kolorytu. „Negative capability” sygnowany jest przez oboje Artystów, mimo że na okładce widnieje tylko nazwisko Faithfull. Oprócz nich usłyszeć można jeszcze Roba Mcveya na gitarze i pianinie, Eda Harcourta na gitarze basowej i klawiszach, Warrena Ellisa – na skrzypcach i flecie oraz Roba Ellisa na instrumentach perkusyjnych oraz cymbałkach.

Jesienny zimny deszcz siąpi za oknem, a więc aura jest idealna, aby zakosztować tej jedynej w swoim rodzaju melancholii spod znaku Marianne Faithfull. Zaczynamy od smutnych skrzypiec i delikatnej gitary akustycznej. A gdy pojawiają się pierwsze słowa utworu „Misunderstanding”, pojawia się pierwsze zaskoczenie. Marianne próbuje zawiązać jakąś melodię, lecz zmęczony głos coraz bardziej się załamuje. Ma to swój urok, który sprawia, że dłonie przeszywa gęsia skórka. Proponuję zamknąć oczy, aż gdzieś przy jakimś kominku ujrzymy babcię, która z kieliszkiem dobrego wina w ręce opowiada swoim wnukom historię swego życia. Przepiękny nastrojowy początek.

Drugi utwór to kompozytorski i wykonawczy duet Faithfull-Cave. „The gypsy faerie queen” otwiera delikatne pianinko, wiolonczela i… tykający zegar w tle? Jeszcze raz na wpół śpiewająca, na wpół deklamująca Artystka, która bardzo powoli rozkręca linię melodyczną. Wreszcie pojawia się refren i jest pięknie. Wtórujący Mariannie Nick dodaje do tej piosenki to, co najlepsze – ten numer po prostu sobie ot tak płynie. Nigdzie mu się nie spieszy i w nastrojowy sposób dobija sobie do brzegu. A w trakcie tego rejsu po rzece jesiennych nut usłyszeć można jeszcze (słuchając koniecznie na słuchawkach!) chociażby cudowną wiolonczelę.

Marianne doskonale zna pojęcie przemijania czasu – wszak nie od dziś między innymi o tym śpiewa. Trzeci numer na płycie jest jednym z dowodów na to, że czas nie stoi w miejscu. To spojrzenie za siebie, spięcie swojej twórczości klamrą. „As tears go by”, czyli piosenka, od której 54 lata temu zaczęła się jej muzyczna droga, która prawie nigdy nie była usłana różami. Jak brzmi po latach powrót do tej kompozycji? Również i tym razem jest cudowna gitara akustyczna, a także wiolonczela. Wokalnie znacznie różni się jednak od pierwowzoru. Co prawda głos gdzieniegdzie próbuje wrócić do naturalnej, młodej barwy, ale na pierwszy plan wychodzi wszystko to, co przez te lata się za jej sprawą wydarzyło. Ta wersja jest również chyba najbliższa wykonaniu, które usłyszałem we Wrocławiu podczas Festiwalu Piosenki Aktorskiej w 2002 roku, obserwując pierwszy raz Marianne na żywo.

„In my own particular way” to znów piękno nastroju. Świetna gra perkusji i cymbałków. Gitara gra oszczędnie, lecz chórek i klawisze, które tu pobrzmiewają znów sprawiają, że na plecach pojawiają się ciarki. Zwłaszcza w tym niezwykłym momencie zaraz po refrenie. To jeden z najpiękniejszych momentów, jakie usłyszałem w tym roku. Kompozycyjnie utwór umieściłbym natomiast gdzieś w okresie „Vagabond ways”. Głos wokalistki tym razem niesamowicie chropowaty, z jeszcze większą chrypką niż do tej pory. Zdecydowanie mój faworyt do Piosenki roku. Piosenki przez duże P.

Stronę A płyty zamyka „Born to live”. Zapętlony fortepian wprowadza w lekki letarg, lecz kiedy wchodzi Ona, wszystko się zmienia. Z czasem utwór robi się jeszcze potężniejszy za sprawą cudownego fletu. Znów przekonuje się, że tylko Ona potrafi tak cudownie malować dźwiękami – od razu widzę jakąś samotną, nieszczęśliwą kobietę w złoto-czerwonym parku. Jak niewiele potrzeba, by za sprawą zaledwie dwóch instrumentów i jednego głosu oddać piękno oraz nieuchwytną często nostalgię.

Dwa pierwsze utwory strony B krążka to jeszcze jeden powrót do przeszłości. Pierwszy z nich to pochodzący z przełomowego dla Marianne albumu „Broken English” utwór „Witches song”. Na pierwszy rzut ucha trudno rozpoznać w nim utwór sprzed lat, przede wszystkim za sprawą zupełnie innej aranżacji i fenomenalnego Cave’a w chórkach. Głos Marianne jest też inny: niższy i siłą rzeczy bardziej zniszczony przez czas i używki. Całość odrobinę psują elektroniczne wstawki, bliskie tym, których mieliśmy pełno na „Kissin’ time”.

Jeszcze jeden odświeżony numer (pojawił się lata temu na „Rich kid blues”) to „It’s all over now, Baby Blue” pochodzący z repertuaru laureata Literackiej Nagrody Nobla, Boba Dylana. W porównaniu z przeszłością wersja jest znacznie spokojniejsza i zdecydowanie bardziej „trzeźwa”. No i brzmi o wiele lepiej niż w wykonaniu Dylana, także między innymi za sprawą charakterystycznej wiolonczeli i ciekawych bębnów.

Życie Artystki przepełnione jest wieloma czarnymi chwilami. 13 listopada 2015 roku takich chwil doświadczył również Paryż, który obecnie jest jej domem. Nie pozostała obojętna na zło, które się wtedy wydarzyło i zareagowała piosenką „They come at night”, niezwykle przerażającą, z naprawdę przeszywającym tekstem. Utwór napędza niespokojny rytm gitary, który przywołuje nagrania Johna Lennona, ale i Rogera Watersa. I ta przeszywająca syrena alarmowa grana na gitarze… Warto dodać, że utwór ten zabrzmiał w listopadzie 2016 na deskach nowootwartego Bataclanu.

„Don’t go” to jeszcze raz fortepian i przesiąknięty chłodem głos Faithfull. Jest ponuro, wręcz depresyjnie, klimatem gdzieś pomiędzy „Strange weather” a piosenkami Kurta Weilla. Gitara zaś mocno kojarzy się z grą wieloletniego partnera scenicznego i muzycznego, Barry’ego Reynoldsa. W tej surowej kompozycji pojawia się jednak chwilka słońca w postaci żywszej gry fortepianu i wtórującego mu fletu. To jeden z takich momentów, kiedy Artysta czaruje. Swym głosem, klimatem, interpretacją. Jednym słowem: magia.

Ostatni utwór to jeszcze jedno spojrzenie na Paryż, z całą pewnością ten po 13 listopada. „No moon in Paris” to przepiękne, choć smutne zakończenie albumu: delikatne pianinko i jeszcze raz jej cudowny głos. Gdzieś w tle skrzypce. Nie ma tu mowy o żywiołowości. Jeszcze tylko ściągnięcie kartki z tekstem z pulpitu i już pożegnamy się z Marianne Faithfull. Trzeba mieć nadzieję, że nie na zawsze.

Cieszę się, że Marianne znów jest w wysokiej artystycznej formie. Mimo upływu lat wciąż potrafi czarować niepowtarzalną barwą głosu, klimatem kompozycji i aranżacji. Na wysokości zadania stanął także Nick Cave, jej muzyczna bratnia dusza, dając jej w prezencie przepięknie brzmiące nuty. A „Negative capability” to niewątpliwie jeszcze jeden kandydat do albumu roku 2018.

9/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz