FAITHFULL, MARIANNE – 1995 – A secret life

FAITHFULL, MARIANNE - 1995 - A secret life

1. Prologue
2. Sleep
3. Love in the afternoon
4. Flaming September
5. She
6. Bored by dreams
7. Losing
8. The wedding
9. The stars line up
10. Epilogue

Rok wydania: 1995
Wydawca: Island Records
http://www.mariannefaithfull.org.uk


Po raz pierwszy – jak pewnie większość fanów rocka – usłyszałem jej głos ponad dwadzieścia lat temu, w utworze Metalliki „The memory remains”. Głos matowy, chropowaty niemal zdarty. Później zobaczyłem wideoklip – głos należał do starszej pani, kręcącej korbką katarynki. Te ujęcia zrobiły na mnie tak piorunujące wrażenie, że niemal od razu postanowiłem sprawdzić, kim jest osoba o takim głosie, pięknym, lecz w słyszalny sposób naznaczonym cierpieniem.

To Marianne Faithfull. Kobieta, którą w latach 60. rozkochał w sobie Mick Jagger. Młodziutka, piękna jak anioł wokalistka folk, która będąc na szczycie kariery spadła na życiowe dno, gdzie rządził alkohol i narkotyki. Efektem takiego życia była utrata popularności, bezdomność na londyńskich ulicach dzielnicy Soho, wieloletnie i wielorazowe odwyki, a także próba samobójcza. W końcu powrót na scenę za sprawą genialnej, surowej i bezkompromisowej płyty „Broken English”. I chociaż w życiu nie zawsze się jej układało, w każdej chwili mogła liczyć na wsparcie wielkich Autorów: od Johna Lennona, Rogera Watersa, Nicka Cave’a, aż po P.J. Harvey, Bono i Angelo Badalamentiego.

Przy tym ostatnim nazwisku chciałbym się zatrzymać, ponieważ jest on sprawcą jednej z najpiękniejszych płyt w karierze Marianne. Ten genialny autor muzyki filmowej do dzieł Davida Lyncha (w tym „Miasteczko Twin Peaks”) postanowił zilustrować muzycznie opowieść o nieszczęśliwej miłości i cierpieniu. Jej kanwą miało być życie, a przede wszystkim glos Marianne Faithfull. Postaci, która kilka lat wcześniej po raz kolejny powróciła do życia po walce z nałogami. Powrót ten uwieczniła zapisem przepięknego koncertu „Blazing Away” z końca listopada 1989 roku.

Co jest takiego w albumie „A secret life”, że pomimo ponad dwudziestu lat wciąż potrafi wywoływać ciarki? Przede wszystkim kompozycje, które już od samego początku tworzą niesamowite obrazy. Jest ich dziesięć.

A wszystko zaczyna się od „Prologu”. Jest to przepiękna recytacja słów Dantego z „Boskiej komedii” („W życia wędrówce, na połowie czasu/Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi/W głębi ciemnego znalazłem się lasu”*). Wtóruje jej przepiękna i niezwykle przeszywająca gra smyków. Jest to króciutki utwór, który już na wstępie zapowiada piękną, ale i nostalgiczną muzykę.

Po tym wstępie następuje już część „śpiewana”. „Sleep” budzi z początku niepokój. Jakby gdzieś w oddali kapała z rynny woda. „Bezpiecznie jest samotnie spać/W miejscu o którym nikt nie wie” śpiewa wokalistka, a my wiemy, że to utwór o jej londyńskich tułaczkach. Piorunujące wrażenie robi ten stukot wody do wersów „Dziwnie chronić się pod kamieniami gdzie płynie woda…”. Głos również oddaje tu emocje, momentami łamie się, jakby próbował wymykać się łzom. Przepiękne.

Przechodzimy do „Love in the afternoon”. Tu genialną robotę robi gitara basowa, i niezwykle „thrillerowe” smyki. Jest to specjalny zabieg, pomagający oddać emocje miłości, ale tej zdradliwej. „…nie chcę by mąż lub przyjaciele wiedzieli…” błagalnym tonem prosi Artystka swego kochanka. Kolejny niezwykle przeszywający utwór, który daje wiele do myślenia. Równocześnie jednak każe malować kolejne obrazy sytuacji pospiesznej, niedbałej „popołudniowej miłości”: „Zapnij mi sukienkę/Nie mogę znaleźć butów/Nie zakochuj się we mnie/Zbyt wiele do stracenia”.

My jednak podążamy kolejną ścieżką. Ścieżką, która każe nastroić się jesiennie, bo oto przed nami „Flaming September”. „Lato umiera/Wrzesień żyje w płomieniach/Ta gra nie ma happy endu…”. Do tych niezwykle trafnych wersów przygrywa znów orkiestra, gitary i inne instrumenty. Głos Marianne jest z każdym wersem coraz bardziej płaczliwy i błagalny. Zarazem przypominają się stare, zdarte do cna płyty analogowe. Jest bowiem w tym utworze niesamowity klimat przeszłości, czegoś, co już nie powróci. Po raz kolejny głębokie ukłony dla Angelo Badalamentiego. A Marianne pyta „Czy pamiętasz?/Dałam Ci całe życie/Moje serce pamięta”. Końcówka utworu jest już nieco rozmarzona, jakby Marianne odpływała i już nie było bólu po ukochanym. Świetnym zabiegiem literackim w tekstach Faithfull jest to, że śpiewając o sobie zawsze śpiewa w trzeciej osobie.

Utwór „She” jest tego idealnym przykładem. „Żyła sama i nikt nie wiedział, że jest nieszczęśliwa…” . Warto zwrócić też uwagę na piękną grę smyków oraz solo na mandolinie. Robi się romantycznie, nieco włosko, południowo, ale za to jakże smakowicie. Znów jest to opowieść o nieszczęśliwej miłości, ale i dająca nadzieję: „Proszę, czy możemy jeszcze raz spróbować…?”. Możliwe, że ta miłość dostała swoją szansę…

Oto nadchodzi chyba najbardziej „pozytywny” utwór na tym krążku. „Bored by dreams” ma w sobie nieco rocka lat 70., podrasowanego z klasą przez Badalamentiego. Od samego początku jest perfekcyjnie, klawisze robią klimat, natomiast rytm podbija bardzo dobry bas w tle. Warto też zwrócić uwagę na interesującą gitarę akustyczną. Utwór ten pomimo pierwiastka nadziei („Dotrzymaj kroku mej miłości … wszystko wtedy jest jaśniejsze”), zawiera pewną przestrogę „starej doświadczonej Artystki” dla młodego pokolenia „słabszych” Artystów – „Po pewnym czasie każdy artysta tworzy ze szkodą…”

W następnym, dość krótkim utworze („Losing”) również mamy pewne przestrogi. Tym razem adresatem jest jej ukochany („Zabiję Cię, jeśli mnie zranisz”). W utworze warto zwrócić uwagę na gitarę, klawisze oraz ciekawy efekt zegara. Marianne znów brzmi tu smutno, ale i złowieszczo, czarując swoim niskim głosem.

„The wedding” to obok „Znudzonej snami” jedyny żywszy numer na płycie. Ciekawie napisany (w formie quasi-dialogów) tekst powiada o członkach pewnej trzyosobowej rodziny, rozpaczliwie poszukujących zrozumienia, szczęścia i szacunku. Co do muzyki, przypomina się końcówka lat 60., nieco psychodelii, Dzieci-Kwiaty, jakieś obrazy z filmu „Hair”…Ważną pracę wykonują tutaj organy Hammonda. Dobry utwór, lecz nie najlepszy na tej płycie.

Przedostatnim jest „The stars line up”, a więc przede wszystkim talent kompozytora, niesamowite orkiestracje i nocny klimat. Od samego początku gwarantowane ciarki na plecach. Rzadko zdarzają się tak cudowne nuty i jeszcze lepsza ich interpretacja. Jeśli miałbym za pomocą muzyki pokazać, jak wygląda padający deszcz, albo jakie emocje powoduje płacz, to byłby to doskonały przykład. Brawa dla Marianne i Angelo za jedną z najpiękniejszych melodii, jakie przyszło mi usłyszeć.

Ostatnia już ścieżką jest „Epilog”. Tym razem Marianne sięga po strofy „Burzy” Williama Szekspira. „Sen i my z jednych złożeni pierwiastków; Żywot nasz krótki w sen jest owinięty”** – recytuje Marianne. Warto zwrócić uwagę, że zarówno „Prolog”, jak i „Epilog” zawierają w sobie melodie ze wszystkich utworów albumu. Dodatkowo „Epilog” pozostawia nas w dobrym nastroju za sprawą „cyrkowej” melodii, dobrej do opowieści na dobranoc. „A teraz czas już spać” – zdają się mówić Artyści między wierszami.

Czasem rzeczywiście sen jest piękniejszy niż rzeczywistość, zwłaszcza ta, która tak mocno doświadczyła Marianne Faithfull. Ale bez tego być może nie powstałaby tak piękna muzyka i tak bardzo osobiste teksty oraz ich arcygenialna, choć trochę krótka (nieco ponad trzydzieści minut) interpretacja.

Warto zwrócić uwagę na ten album, bo dziś już takich płyt się nie tworzy.


10/10

Mariusz Fabin

* Fragment „Boskiej Komedii” Dantego Alighieri w przekładzie Edwarda Porębowicza
** Fragment „Burzy” Williama Szekspira w przekładzie Leona Ulricha

Dodaj komentarz