1 Sol Invictus
2. Superhero
3. Sunny Side Up
4. Separation Anxiety
5. Cone of Shame
6. Rise Of The Fall
7. Black Friday
8. Motherfucker
9. Matador
10. From The Dead
Rok wydania: 2015
Wydawca: IPECAC/PIAS
http://www.fnm.com
Jestem fanem ekipy Pattona już od dawna, ale nawet ja powoli
przestawałem wierzyć, że kiedykolwiek powrócą z nowym albumem. Liczne
konflikty wewnątrz i ostatecznie rozpad nie dawały zbytnio szans, że
kilkanaście lat później zejdą się ponownie. Najpierw były tylko
koncerty. Później muzykom przestało to jednak wystarczać. Atmosfera była
na tyle dobra, że mogli w końcu na spokojnie zaszyć się w studiu. I tak
oto po prawie 18 latach od wydania „Album of the Year” ukazał się „Sol
Invictus”.
Napisać, że jest to jedna z najbardziej oczekiwanych premier w historii
muzyki rockowej, to jakby nic nie napisać. Czekało na nią kilka pokoleń
głodnych nowych dźwięków, których nie dostaliśmy przez prawie dwie
dekady. Ale tak samo jak w przypadku Blura, warto było na ten moment
czekać. Bowiem „Sol Invictus” mimo, że nie podobny do żadnego z
wcześniejszych krążków Faith No More, każdy po pierwszych sekundach wie z
kim ma do czynienia.
Utwór tytułowy buduje napięcie. Klawisze, marszowy rytm wprowadzają w
klimat całości, aby po chwili uderzyć conajmniej obuchem w łeb. To
singlowe „Superhero”. Podręcznikowy przykład, jak powinna „wyglądać” ich
klasyczna kompozycja. Stadionowy refren, wycieczki krajoznawcze Mike’a
Pattona (rap, skandowanie i można byłoby wymieniać bez końca) plus
wgniatający riff. A na deser klawiszowa koda, która od razu przypomina
pewien słynny utwór. Za kilka lat stanie się koncertowym klasykiem i
pójdzie w ślady chociażby „Midlife Crisis”. Z kolei ograny już dawno na
koncertach progresywny „Matador” swoją wielowątkowością mógłby obdarzyć
kilka innych utworów. W sumie nie powinno to dziwić – mamy do czynienia z
wybitnymi jednostkami, którzy razem tworzą małe dzieła sztuki.
Eklektyczne, może na pierwszy rzut niespójne, ale w ostatecznym
rozrachunku wspaniałe. Przecież to Faith No More!
Na „Sol Invictus” takich kompozycji jest od groma. Świetnym przykładem
„Seperation Anxiety”. Najpierw „niepokojący” riff, bulgoczący bas (Gould
w formie!), a na końcu ściana dźwięku (targa głośnikami, podobnie jak w
„Come of Shame”) i wrzask Pattona. Na zasadzie kontrastu zbudowano
„Rise of the Fall”. Z jednej strony walczyk w zwrotce, z drugiej –
ponownie eksplozja w refrenie. Z wokalistą w roli głównej. Nie muszę
chyba pisać, że Patton znowu błyszczy, udowadniając, że jest najlepszym
technicznie wokalistą na kuli ziemskiej. Następny w kolejce „Black
Friday” potwierdza eklektyzm: ożeniona łagodność (akustyczne klimaty) z
niemiłosiernym czadem. Nieco lżej robi się w zamykającym „From the Dead”
i świetnym „Sunny Side Up” z nutką pierwiastka funkowego.
Na deser pozwoliłem sobie zostawić najbardziej zaskakujący utwór w
zestawie. Prowokacyjny, nie tylko przez tytuł, „Motherfucker”. Gdyby nie
wejście w refrenie pana wokalisty (obowiązkami wokalnymi dzieli się tu z
Roddym Bottumem), nikt by nie przypuszczał, że ma do czynienia z FNM.
Za taki ponury utwór (znów marszowy werbel) w latach 90. pewnie
wyrzucono by ich z firmy, która oczekiwała przebojów na miarę „Epic”. W
obecnych czasach nie muszą się o to martwić – nagrywają na luzie, bez
pośpiechu, a album wydają własnym sumptem. Przy okazji zjadając
konkurencję na śniadanie. Tak potrafią tylko najwięksi.
Po latach licznych konfliktów (także z wytwórnią) i niedomówień, Faith
No More wracają silniejsi niż kiedykolwiek. Dawni miłośnicy będą
wniebowzięci nowym materiałem. Przy okazji zespół przypomni się młodszej
publiczności, która nie miała szans załapać się na albumy sprzed dwóch
dekad. Na koniec mam tylko jedną prośbę panowie: nie każcie znów tak
długo czekać, bowiem bez waszych utworów muzyczny świat jest o wiele
uboższy. Jestem na kolanach i tak pewnie pozostanie do 8 czerwca, kiedy
ponownie zostanę zmieciony. Tym razem na koncercie.
9/10
Szymon Bijak