1. The Age Of Birth
2. Across The Snow
3. The Hidden Kingdom Of Eloran
4. Eleandra
5. Heralds Of The Green Lands
6. Alone We Stand
7. Hubris Et Orbis
8. Mount Mirenor
9. Of Hope And Despair In Osyrhia
10. The Age Of Light
Rok Wydania: 2020
Wydawca: Massacre Records
https://www.facebook.com/Groupe.Fairyland.Officiel
Fantazja. Bezgraniczny świat zbudowany dzięki wyobraźni zarówno autora,
jak i czytelnika lub słuchacza. I o ile obdarzony wyobraźnią czytelnik
ma zazwyczaj dość łatwe zadanie, o tyle z muzyką jest trochę inaczej –
tu trzeba na tyle poruszyć umysł, by nie tylko wyobrazić sobie kolory
muzyki, ale i stworzyć z nich pełny obraz. Czasem mogą to być
niekończące się szczyty ośnieżonych gór, kiedy indziej szary, jesienny,
zmęczony nastrój ulicy. Czemu mówię akurat o wyobraźni? Ponieważ lubię,
gdy dany Artysta tworzy wokół swojej muzyki jakąś opowieść, a piosenki
opowiadają konkretną historię. Najlepszym przykładem takiego twórcy jest
Arjen Lucassen, którego niemal wszystkie płyty to kolejne opowieści z
coraz bardziej rozwiniętymi wątkami i głosami-rolami. Ostatnio w uszy
wpadła mi muzyka zespołu, który poszedł identycznym tropem, jak Ayreon i
stworzył baśniowo-fantastyczną opowieść.
Zespół zwie się Fairyland, pochodzi z Francji i działa od 2000 roku. Ma
na swoim koncie cztery albumy, a tegoroczny nosi tytuł „Osyrhianta”.
Przez lata skład się oczywiście kilka razy zmieniał, a do rejestracji
najnowszego albumu przystąpili następujący muzycy: za mikrofonem
Francesco Cavalieri, na gitarze basowej Willdric Lievin, na gitarze
Sylvain Cohen, za klawiszami Philippe Giordana oraz za perkusją JB Pol.
Warto wspomnieć, że akcja trzech pierwszych płyt („Of wars in Osyrhia”,
„The fall of the Empire” oraz „Score to a new beginning”) rozgrywa się w
wymyślonym świecie Osyrhii i opowiada historię żyjących tam postaci.
Najnowszy krążek opowiada zaś o wydarzeniach, które miały miejsce trzy
tysiące lat przed „Of wars in Osyrhia” i za pomocą muzyki stara się
opisać, jak ten świat powstał. Wyobraźnia: start.
Rozpoczynamy od prawie trzyminutowej introdukcji „The age of birth”.
Otwiera go krótka opowieść Narratora (recytuje Dan Wilberg z black
metalowego Arctos), która trochę kojarzy się z opisem powstania świata z
Biblii czy rozmaitych mitologii („Na początku nie było niczego. Nie
było Ciemności – bo to byłoby Coś. Światło Solan lśniło na firmamencie
bogów. Nie było także dźwięku…”). Podczas ten miniatury mamy do
czynienia z ciekawą orkiestracją, przywodzącą na myśl muzykę do filmu
„Igrzyska śmierci”. Mamy tu także fajne zaśpiewy damskich chórków i
przyspieszenie tempa za pomocą perkusji. Bardzo to wszystko dostojnie
brzmi. Podczas części instrumentalnej można sobie zacząć wyobrażać, jak
wszystkie gwiazdy łączą się w całość, tworząc ten niesamowity świat.
Płynnie przechodzimy do „Across the snow”. Tu już nie ma mowy o żadnej
gadaninie, jest za to ciekawa orkiestracja, podwójna stopa perkusji, a
także interesująca (znów bardzo „filmowa”) gra na cymbałkach. Z każdą
chwilą numer się rozkręca, by wreszcie mógł wybrzmieć motyw główny
utworu. Są co prawda typowe power metalowe naleciałości, ale zwrotka
śpiewana jest w wolniejszym tempie i, co dla mnie ważne, wokal w żadnym
wypadku nie przypomina tych wszystkich „rozpędzonych” klasyków (np.
Rhapsody). Jest niski, dobrze brzmiący, bez żadnych zbędnych falsetów.
Refren zaś należy do chóru: jest melodyjnie ale i podniośle. Dzieje się
tu dużo. Nie ma tu na szczęście przesytu wszelkiego rodzaju ozdobników i
smaczków, które tu i ówdzie się pojawiają, czyli chórów, orkiestracji,
ale i podbijających wokal innych głosów, czy wreszcie „Ayreonowych”
klawiszy. Wszystko jest również perfekcyjnie zmiksowane. O tak, to
będzie ciekawy album.
„The hidden kingdom of Eloran” już od początku strzela perkusją niczym
karabin. Później jest już niemal speed/power metalowo, ale wszystko znów
jest doskonale zgrane i trzymane w ryzach na tyle mocno, że nic się nie
wymyka spod kontroli, włącznie z elastycznym głosem wokalisty. W
drugiej połowie utworu robi się niesamowicie i ciekawie w partii
orkiestrowo-klawiszowej: pojawiają się bowiem ni to arabeski, ni to
smyki. Jestem także pod wrażeniem gitary, która potrafi rozpocząć od
bardzo szybkiego riffu, by za chwilę zwolnić, zagrać do tego melodyjnie,
ale i technicznie. Ależ tu się znowu dużo dzieje, a ile zmian rytmu, a
do tego wszystko to grane z perfekcyjną prędkością. No i ani przez
chwilę nie męczy słuchacza.
Jednym z zaskoczeń na tym krążku jest kompozycja zatytułowana
„Eleandra”. A to między innymi dlatego, że Francesco oddaje mikrofon
pierwszej wokalistce grupy, Elisie C. Martin, która pojawia się w
charakterze gościa. Jej głos może się kojarzyć z niską barwą Patrycji
Markowskiej, jednak Elisa w pełni rozpościera skrzydła swojego głosu,
śpiewając o wiele bardziej drapieżnie. Sam numer dość dziwny, bardzo
pogmatwany i połamany. Refren i części tła wypełniają męskie chóry, a i
Cavaliery próbuje wokalnie dorównać swojemu gościowi i muszę przyznać,
że miejscami nawet mu się to udaje, bo ich głosy swietnie się
uzupełniają.
Zwiększamy znacznie tempo przy „Heralds of the green lands”. Tu już jest
klasycznie power metalowo, lecz oczywiście w wyważony sposób. Po
szybkim chóralnym zaśpiewie mamy rockowy wokal, o którym (gdyby był
odrobinkę wyższy) można by pomyśleć, że tym razem za mikrofonem stanął
Mats Levén. Kompozycyjnie znów szybko, ale z chwilami spowolnienia,
podczas których uwagę zwraca dobra gra basu czy werbli. Jest to jeszcze
jeden numer, w którym jestem pod wrażeniem gry Sylvaina Cohena.
Niezwykle trudno jest grać z taką precyzją i jeszcze uważać na nagłe i
momentami nieoczekiwane zmiany tempa, nie mówiąc o różnego rodzaju
ozdobnikach.
Drugą część albumu otwiera „Alone we stand”. Przez chwilę klimat jest
mocno rozmarzony za sprawą gry cymbałków i harfy w tle. Chwilę później
wchodzi męski chórek, który brzmi niczym średniowieczni rycerze. Fajnie,
kołysząco gra tutaj gitara, która co jakiś czas zmienia się gitarę
akustyczną. Rytm zaś daje nieco odpocząć po ostatnich hołubcach. W
zamian możemy się rozkoszować mądrą grą gitar, bo także i w tym
przypadku znów bardzo dużo się dzieje. Miło posłuchać, kiedy gitarzysta
wie, do czego służy instrument, który dzierży w dłoniach. Wokalnie
przeważa tu chór męski, ale nie brakuje tu także solowego wokalu.
Natomiast warto posłuchać tego kawałka aż do ostatniej sekundy, ponieważ
głos, wypowiadający niemal szeptem słowa „i tak w końcu rozpacz
przerodziła się w nienawiść. Sam? My trwamy. Nie jesteś sam” przeszywa
aż do szpiku kości i powoduje ciarki na plecach.
Kolejną propozycją jest „Hubris et orbis”, czyli muzycznie wracamy do
klasycznego power metalu, a dość szybkiej grze przygrywają skrzypce
Camille Dominique z Adaryn. Ale i tym razem następuje miłe zaskoczenie,
bo nie ma tu nieustającej galopady, wszystko jest przemyślane, nawet
jeśli wykorzystuje ograny schemat. Znalazło się też miejsce na krótki,
lekko progresywny popis na klawiszach i gitarze, świetnie pasujący do
ogólnego klimatu kompozycji.
Jednak chyba największym zaskoczeniem na tym (wszak na wskroś power
metalowym) albumie jest następny utwór. „Mount Mirenor” to
instrumentalna, piękna, niemal filmowa kompozycja, dająca nieco cienia
po upalnych, szybkich kawałkach. Rozpoczynamy od trąb, które mogą
przywołać w wyobraźni Jeźdźców Rohanu. Później za sprawą rytmu walczyka
oraz skrzypiec i fletów robi się niemal folkowo. Następnie mamy klimat
niemal oldfieldowski – gdzieś delikatna gitarka klasyczna i przepięknej
urody skrzypce oraz żeński chórek, trochę jak z „Ghost of a rose”
Blackmore’s Night. Zapewne dlatego od razu ten numer tak bardzo mi się
spodobał.
Czas na najdłuższy utwór na płycie. Dwunastominutowy „Of hope and
despair in Osyrhia” to jeszcze jeden przykład talentu francuskich
muzyków i ich muzycznej wyobraźni. Rozpoczynamy od pianinka, cymbałków i
smyczków. Rytm nabija instrument, który w żaden sposób nie może
kojarzyć się z muzyką metalową – ach, jakże dawno nie słyszałem
tamburyna! Później znów jest metalowo, z kapitalną grą gitary, która
próbuje zrównać z perkusją. Potem sama zaś nabija takie tempo, że stopa
perkusji musi włączyć drugi, a potem i trzeci bieg. Radzę zwrócić uwagę
na melodie i warunki wokalne faceta za mikrofonem. Ależ on tam śpiewa!
Wszystko ma znów poukładane, wie, kiedy porządniej tupnąć, a gdzie
trochę inaczej oddać emocje. Potem jest jeszcze lepiej, bo wchodzą gongi
i harfa, a także świetnie słychać kapitalną pracę wszystkich muzyków.
Tu nie ma galopady i zbędnych nut, ale jest za to najczystszej krwi
metalowe melodyjnie granie. Dzieje się znów bardzo dużo i czasem nie
wiadomo, czy ucho zawiesić na kapitalnym męskim śpiewie, gitarach czy na
klawiszach bądź innych cymbałkach. Wszystko to jednak buduje
rewelacyjną, metalową, świetnie zaprojektowaną kompozycję.
Ostatni na albumie jest „The age of light”, w którym gościnnie udzielają
się Flora Spinelli i Victoria Cohen. Czego możemy się spodziewać tym
razem? Godnego zakończenia tej płyty, istnych napisów końcowych dobrego
filmu. Mamy tu flet, ale i także bardziej klasyczne instrumenty, w tym
np. ponownie cymbałki. Całość jest zwiewna i miła dla ucha. Szkoda, że
to już koniec…
Na początku trochę się obawiałem, czy nadmiar pomysłów nie sprawi, że w
którymś momencie będzie przesyt. Na szczęście nic takiego się nie
dzieje, bo album trwa dokładnie tyle, ile ma trwać i jest wyważony,
czemu niewątpliwie pomaga przemyślana kolejność utworów. Poza tym nie
dość, że po pierwszym przesłuchaniu mam od razu ochotę odkrywać te
dźwięki na nowo, to jeszcze z pewnością sięgnę po wcześniejsze dokonania
grupy i wsłucham się w nie dokładnie, by ułożyć tę opowieść w jedną
całość.
8,5/10
Mariusz Fabin