ETHMEBB – 2017 – La quête du Saint Grind

ETHMEBB - La quête du Saint Grind

1. Tathor, l’échalote de ses morts
2. Lost My Grind
3. Orlango Blum
4. GPS – Gobelin par satellite
5. A la recherche de la découverte de la quête pour trouver le Saint Grind
6. Pirates of the Caribou
7. Bruce Lee mena l’Amour

Rok wydania: 2017
Wydawca: Dooweet
https://www.facebook.com/Ethmebb/


Kapela o niedźwięcznej, acz googlefriendly nazwie ETHMEBB zaskakuje na wiele sposobów swoim albumem „La Quete Du Saint Grind”. I z całą świadomością w pierwszym akapicie mówię o albumie jako całokształcie, nie tylko o muzyce zawartej na srebrnym nośniku, choć i tu z utworu na utwór będziemy wprawiani w osłupienie.

Z niebywałą starannością stworzono booklet, w którym nie dość że każdy utwór zdobi elegancka ilustracja w postaci szkicu, to całość jest utrzymana w pewnym klimacie, zwoju, mapy, czy też starodawnych zapisków skryby. Zatem punkt do pierwszego wrażenia. Następnie nieco dziwi fakt że siedem kawałków zawartych na płycie trwa równą godzinę. Możemy więc spodziewać się utworów rozbudowanych i wielowątkowych – i tak właśnie jest.

Rozpoczyna się patetycznym symfonicznym wstępniakiem, by po paru chwilach osadzić muzykę na stałe tory… symfonicznego black skrzyżowanego z powermetalem. Wypisz wymaluj Children of Bodom. Z tym że wokalnie jest niżej, growle są bardziej deathowe, mniej skrzeczące. Do tego szalę w drugą stronę przechyla zastosowanie elementów orkiestralnych. Ich nasycenie swobodnie można porównać do tuzów gatunku, choćby NIGHTWISH i naprawdę nie będzie to określenie na wyrost. Bywa że chłopaki riffują jak RUNNING WILD i nie skąpią solówek i to może się podobać.
Ale w tej muzyce jest coś więcej. Po pierwsze ETHMEBB stosują wplatanie motywów nierockowych. Zatem już w drugim utworze mamy elektronikę (dance?) w stylu lat 90-tych, następnie szczypta hiphopu (za moich czasów to był rap – sorry 😉 ), by znowu zaatakować pełną paletą znaną sympatykom folkmetalu. Użycie instrumentów etnicznych (a może klawiszy) przywodzi na myśl dokonania BLIND GUARDIAN, tym bardziej że i akustycznych gitar nie minięto szerokim łukiem.
Jest w tym sporo dystansu bo obok piekielnie profesjonalnego podejścia i kapitalnej produkcji, zespół pozwala sobie na zastosowanie pastiszu samych siebie, wplatając patenty przesadnie banalne czy sztuczne, mowa choćby o brzmieniach rodem z demówek sprzed ćwierć wieku.

Do tego dochodzi masa wygłupów i luzu, ale bez zbytniej przesady i wulgarności. Zdaję sobie jednak sprawę, że wielu nie przejdzie nad tym do porządku dziennego, ale w moim przypadku – ta formula sprawdziła się a wręcz dopełniła. W tą konwencję wpisuje się wyluzowany motyw funky rozpoczynający utwór piąty. Nawet zastosowanie akordeonu nie razi mnie tu zbytnio, a niektórzy wiedzą że mam alergię na ten instrument (w kawałku #6 z gracją zastępuje gitary rytmiczne).

Kiedy album odstawiłem na jakiś czas na półkę, by do niego wrócić po kilku tygodniach w pamięci jawił mi się stylistycznie jako podrasowany humorem CHILDREN OF BODOM i chyba dla uproszczenia możemy swobodnie gdzieś w tych rejonach umieścić to czym parają się Francuzi. Płyta idealna na imprezę, na podrasowanie humoru, ale i podatna pod analizę. Ostatnia strona książeczki ozdobiona jest rysunkiem gameboy’a z napisem „…to be continued”. Mam nadzieję, że ETHMEBB tą deklarację rychło wypełni. Zresztą to z kolei dopełnia się z charakterystycznym dla ery ATARI hidden trackiem.

9/10

Piotr Spyra

Dodaj komentarz