EMERSON, KEITH BAND FT. MARC BONILLA – 2008 -, Keith Emerson Band ft. Marc Bonilla

Keith EMERSON band ft. Marc Bonilla

1. Ignition (1:42)
2. 1st Presence (0:37)
3. Last Horizon (2:32)
4. Miles Away Pt. 1 (1:54)
5. Miles Away Pt. 2 (2:15)
6. Crusaders Cross (1:13)
7. Fugue (0:37)
8. 2nd Presence (0:18)
9. Marche Train (6:12)
10. Blue Inferno (1:12)
11. 3rd Presence (1:07)
12. Prelude To A Hope (2:23)
13. A Place To Hide (4:25)
14. Miles Away Pt. 3 (2:31)
15. Finale (5:57)
16. The Art Of Falling Down (3:30)
17. Malambo from Estancia Suite (Alberto Ginastera) (5:33)
18. Gametime (2:39)
19. The Parting (4:44)

Rok wydania: 2008
Wydawca: Edel A.G.


Keith Emerson. Legendarny muzyk powrócił po 30 latach ze studyjnym albumem dedykowanym fanom progrocka. Do współpracy zaprosił gitarzystę i wokalistę Marca Bonillę. Zespół uzupełnili Gregg Bissonette (drums) oraz Bob Birch (bass) oraz muzycy sesyjni pełniący wyłącznie rolę uzupełniającą.

Płyta zawiera 19 nazwanych ścieżek muzycznych, ale 15 pierwszych to części wielowątkowego „The House Of Ocean Born Mary” skomponowanego przez Keitha i Marca zainspirowanych opowiadaniem Marion Lowndes z 1941 roku. Gęste poszatkowanie nagrania sugeruje dużą jego różnorodność – i tak jest w istocie.

Początek (1-3) to pompatyczno-reminiscencyjna, na szczęście na wysokim poziomie rozgrzewka Emersona. Świetnie się tego słucha, mimo irytacji towarzyszącej zwykle słuchaczowi gdy zmaga się z (samo)kopiami uprzednich dokonań. W kolejnych częściach (4-5) do głosu (dosłownie i w przenośni) dochodzi Bonilla. To nie jest głos dorównujący (szczególnie w latach szczupłej młodości) L z tria ELP, ale trzeba przyznać że zachęta do śledzenia dalszych wydarzeń potęguje się. Trzy krótkie fragmenty (6-8) dają ostateczne potwierdzenie, że płyta nie została nagrana ani dla wypełnienia luki (również finansowej) ani przez przypadek. Jest wszystko co w Emersonie kochamy – charakterystyczny klimat i brzmienie i oczywiście mistrzowsko prowadzone organy. Rozczarowuje nieco „Marche Train” (9), szczególnie jego początek to zupełnie niepotrzebna wycieczka w rejony pop, ale już końcowy fragment łagodzi to odczucie i przywraca wysoki poziom. I tak jest przez kolejne (10-14) nagrania, aż przychodzi czas na „Finale” (15), które podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej i zamyka całość znakomitym, pełnym mocy zestawem dźwięków i wrażeń.

„The Art Of Falling Down” mógłby z pożytkiem dla płyty być pominięty, za to „Malambo from Estancia Suite” – absolutnie nie. Kolejna, bardzo udana interpretacja Keitha dzieła obcego. Żeby nie było zbyt pięknie nadchodzi, chyba tylko dla podtrzymania tradycji funkowo-westernowy „Gametime” (zawsze miałem u ELP z tym problem). Na szczęście ostatnie akordy należą do „The Parting”, które nie pozostawia cienia wątpliwości, że kończy się oto jedno z ostatnio licznych, tym razem rzeczywiście ponadprzeciętnych i co istotne potrzebnych powrotów do przeszłości.

Płyta nie tylko dla sentymentalnych. Inwestycja uzasadniona nie tylko nazwiskiem wielkiego artysty. Dalekie od punktu odniesienia nakreślonego przez laty, ale dzięki „The House Of…” znakomicie go przypominające. Polecam, choćby dla częściowej tęsknoty ukojenia.

7/10.

Krzysiek Pękala.

Dodaj komentarz