1. Ignition (1:42)
2. 1st Presence (0:37)
3. Last Horizon (2:32)
4. Miles Away Pt. 1 (1:54)
5. Miles Away Pt. 2 (2:15)
6. Crusaders Cross (1:13)
7. Fugue (0:37)
8. 2nd Presence (0:18)
9. Marche Train (6:12)
10. Blue Inferno (1:12)
11. 3rd Presence (1:07)
12. Prelude To A Hope (2:23)
13. A Place To Hide (4:25)
14. Miles Away Pt. 3 (2:31)
15. Finale (5:57)
16. The Art Of Falling Down (3:30)
17. Malambo from Estancia Suite (Alberto Ginastera) (5:33)
18. Gametime (2:39)
19. The Parting (4:44)
Rok wydania: 2008
Wydawca: Edel A.G.
Keith Emerson. Legendarny muzyk powrócił po 30 latach ze studyjnym
albumem dedykowanym fanom progrocka. Do współpracy zaprosił gitarzystę i
wokalistę Marca Bonillę. Zespół uzupełnili Gregg Bissonette (drums)
oraz Bob Birch (bass) oraz muzycy sesyjni pełniący wyłącznie rolę
uzupełniającą.
Płyta zawiera 19 nazwanych ścieżek muzycznych, ale 15 pierwszych to
części wielowątkowego „The House Of Ocean Born Mary” skomponowanego
przez Keitha i Marca zainspirowanych opowiadaniem Marion Lowndes z 1941
roku. Gęste poszatkowanie nagrania sugeruje dużą jego różnorodność – i
tak jest w istocie.
Początek (1-3) to pompatyczno-reminiscencyjna, na szczęście na wysokim
poziomie rozgrzewka Emersona. Świetnie się tego słucha, mimo irytacji
towarzyszącej zwykle słuchaczowi gdy zmaga się z (samo)kopiami
uprzednich dokonań. W kolejnych częściach (4-5) do głosu (dosłownie i w
przenośni) dochodzi Bonilla. To nie jest głos dorównujący (szczególnie w
latach szczupłej młodości) L z tria ELP, ale trzeba przyznać że zachęta
do śledzenia dalszych wydarzeń potęguje się. Trzy krótkie fragmenty
(6-8) dają ostateczne potwierdzenie, że płyta nie została nagrana ani
dla wypełnienia luki (również finansowej) ani przez przypadek. Jest
wszystko co w Emersonie kochamy – charakterystyczny klimat i brzmienie i
oczywiście mistrzowsko prowadzone organy. Rozczarowuje nieco „Marche
Train” (9), szczególnie jego początek to zupełnie niepotrzebna wycieczka
w rejony pop, ale już końcowy fragment łagodzi to odczucie i przywraca
wysoki poziom. I tak jest przez kolejne (10-14) nagrania, aż przychodzi
czas na „Finale” (15), które podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej i zamyka
całość znakomitym, pełnym mocy zestawem dźwięków i wrażeń.
„The Art Of Falling Down” mógłby z pożytkiem dla płyty być pominięty, za
to „Malambo from Estancia Suite” – absolutnie nie. Kolejna, bardzo
udana interpretacja Keitha dzieła obcego. Żeby nie było zbyt pięknie
nadchodzi, chyba tylko dla podtrzymania tradycji funkowo-westernowy
„Gametime” (zawsze miałem u ELP z tym problem). Na szczęście ostatnie
akordy należą do „The Parting”, które nie pozostawia cienia wątpliwości,
że kończy się oto jedno z ostatnio licznych, tym razem rzeczywiście
ponadprzeciętnych i co istotne potrzebnych powrotów do przeszłości.
Płyta nie tylko dla sentymentalnych. Inwestycja uzasadniona nie tylko
nazwiskiem wielkiego artysty. Dalekie od punktu odniesienia nakreślonego
przez laty, ale dzięki „The House Of…” znakomicie go przypominające.
Polecam, choćby dla częściowej tęsknoty ukojenia.
7/10.
Krzysiek Pękala.