1. Book of Life (Intro) 01:01
2. Judgement Day 05:20
3. Eyes of the World 03:28
4. Stronger than the Flame 05:44
5. The Voice Inside 04:55
6. After the Love is gone 04:55
7. Fly away 04:47
8. What are you waiting for 04:44
9. Eden’s Curse 05:18
10. Don’t bring me down 03:32
11. Heaven touch me 05:27
12. The Bruce (Intro) 01:59
13. Fallen King 05:20
14. We all die young 04:04
Rok wydania: 2007
Wydawca: AFM Records
Historii Eden’s Curse nie można zaliczyć się do tych najbardziej
zawiłych, między innymi dlatego, że formacja powstała całkiem niedawno
(na początku 2006 roku) i z całą pewnością wszystko jeszcze przed
nimi… Zespół założyli dwaj panowie, basista Paul Logue i wokalista
Michael Eden, do których po niedługim czasie dołączyła reszta ekipy, w
postaci: Pete Newdeck (perkusja), Throsten Koehne (gitara) oraz Ferdy
Doernberg (klawisze). Tak sformowana grupa przystąpiła do prac, w
efekcie czego ukazał się debiutancki album „Eden’s Curse”..
Całość inicjuje intro, klimatem przypominające wszelakie produkcje power
metalowe, jednak z tym gatunkiem muzycznym płyta ma niewiele
wspólnego.. Muzyka zawarta na „Eden’s Curse” jest dość mocno osadzona w
melodyjnym hard rocku ze szczyptą melodic metalu..
Po intro, wchodzą lekkie gitary akcentowane przez resztę formacji i po
kilku sekundach już wiadomo, z czym będziemy mieli do czynienia. Zaraz
na wstępie pojawia się piękne, tradycyjne solo i aż się człowiek cieszy,
kiedy słyszy takie dźwięki. Potem wokal i kawałek
„Judgement Day” pędzi do przodu w pełnej krasie. Jest melodyjnie,
czytelnie i tradycyjnie.. Sekcja pracuje niczym maszyna, dokładnie
trzymając wszystko w ryzach. Mnie osobiście dźwięki prezentowane przez
Amerykanów przypominają dokonania Europe, a wokalista przypomina
momentami Geddy’ego Lee oraz Christiana Rivel’a z Narnii.
Po świetnym, wręcz przebojowym „Judgement Day” pada kolejny, równie
dobry – „Eyes of The World”. Kawałek utrzymany w podobnym tempie i przy
tym numerze, odczułem dość mocne powiązania ze Szwedami z Narnia. Jest
melodyjnie do bólu, a sekcja jedzie prosto, co sprawia, że dźwięki są
mocno osadzone, a całość brzmi naprawdę potężnie.
Pozytywne wrażenie wywołuje obecność chórków, które wyśpiewują tytuł
utworu, co od razu przypomina granie lat 80-tych. Ten zabieg jest
wszechobecny na całym wydawnictwie…
W kolejnym „Stronger Than The Flame” robi się nieco wolniej, ale
melodyjność i tzw. „bujanie” pozostaje. Po tym utworze robi się trochę
filmowo i za chwile praca gitary zwiastuje pojawienie się pierwszej na
tym krążku ballady. Tutaj Michael Eden brzmi niczym Geddy Lee,
przynajmniej u mnie pojawiły się takie skojarzenia.. Utwór powoli
nabiera życia, czego punktem kulminacyjnym są refreny i tradycyjna
solówka, trochę w stylu Guns N’ Roses.
„After The Love Is Gone”, czy „Fly Away” to powrót do żywiołowego
rockowego grania. Pierwszy z kawałków ma bardzo udany refren, co
oczywiście w przypadku takiego typu muzyki, jest jak najbardziej
pożądane. Drugi z nich zaczyna się bardziej nowocześnie, ale po chwili
znowu robi się tradycyjnie. W tym przypadku refren również wyszedł
pierwsza klasa, a klawiszowiec ma swoje pięć minut i gdzieś z boku
prezentuje swoje umiejętności.
Kolejny „What Are You Waiting For” obniża nieco obroty i otrzymujemy
kawałek dość wolny, w którym według mnie, nie ma w sumie niczego
szczególnego.
Natomiast „Eden’s Curse”, kawałek tytułowy wypada dość ciekawie. Zespół
nie przyspiesza, tylko spokojnie wykonuje kolejno poszczególne motywy.
Interesująco wypada tu praca gitar, a dokładniej połączenie gitary
akustycznej z przesterowaną.
Po tym kawałku formacja ponownie atakuje, wykonując wręcz drapieżny, jak
na ten band „Don’t Bring Me Down”, gdzie perkusista pokusił się o
wykorzystanie podwójnej stopy. Całości towarzyszy hammondowe brzmienie
klawiszy i bardziej zadziorne wokalizy Michaela. To mocny i jeden z
lepszych akcentów na tym albumie.
Kolejny „Heaven Touch Me” studzi nieco wcześniej rozgrzaną atmosferę i
słuchacz zostaje uraczony kolejnym solidnym, rockowym kawałkiem, a po
nim ponownie pojawia się intro, klimatem zbliżone do tego na wstępie.
W tym miejscu do końca wydawnictwa zostają jeszcze dwa numery i nie są
to jakieś „upychacze”, ale kolejne udane kompozycje. Ostatnia z nich to
oczywiście coś w stylu ballady, choć nie do końca, bo podczas refrenu
oraz sola, robi się mocniej. Zastosowanie czegoś takiego nikogo nie
powinno dziwić, bo na płytach tego typu jest to wręcz nagminne..
I tak upływa godzina z Eden’s Curse, kapela mocna, osadzona w
tradycyjnych klimatach muzycznych. Jest to rzetelne granie, spod znaku
grania melodyjnego, wraz z wieloma elementami charakterystycznymi dla
tego gatunku. Występują świetne sola, których słuchanie wywołuje bardzo
pozytywne wrażenie. Sekcja jak przystało na taką stylistykę, pracuje
prosto i selektywnie, czyli tak jak trzeba. Momentami Michael mógłby
zaśpiewać odrobinę wyżej, ale to tylko drobna sugestia z mojej strony.
Poza tym wokalnie jest również prawidłowo i ogólnie nie ma się do czego
doczepić.
Reasumując, jest to pozycja obowiązkowa dla osób gustujących w tradycyjnych dźwiękach, z dużą ilością melodii..
8,5/10
Marcin Magiera