1. On The Backs Of Angels
2. Build Me Up, Break Me Down
3. Lost Not Forgotten
4. This Is The Life
5. Bridges in the Sky
6. Outcry
7. Far From Heaven
8. Breaking All Illusions
9. Beneath The Surface
Rok wydania: 2011
Wydawca: Roadrunner Records
www.dreamtheater.net
Wobec Dream Theater, fani zawsze mają wysokie oczekiwania… bywa, że
odmienne. Wielokrotnie słyszy się zarzuty eksplorowania rocka
progresywnego, czerpania pełnymi garściami z dokonań mistrzów gatunku,
czy wręcz stawianie na bezduszne popisy. W opozycji do tego możemy
postawić peany na temat wybornych, rozdzierających dusze słuchaczy
kompozycji ze Scenes from a memory choćby… Sam zespół chyba nic sobie
zresztą z zarzutów nie robi, stosując często miniaturowe autocytaty.
Muszę przyznać, że kolejne wydawnictwa Dream Theater trafiają w moje
gusta. Jak pomnę, miałem jedynie problemy z przyswojeniem Six Deegres i
Train of thouths… Każdą poprzednią i każdą następną produkcję łykałem
bez popitki. Ten zespół jak rzadko który po prostu sprostał moim
oczekiwaniom. Robiąc swoje i utrzymując niezmiennie dobry poziom.
Owszem, bywało tak, że zachłysnąłem się którąś produkcją, by po kilku
tygodniach stwierdzić, że nie jest wyjątkowa… ot dobra płyta. Ale
powracając do takowej (a mam na myśli płytę konkretną) stwierdzałem, że w
dalszym ciągu bardzo mi się podoba.
Również nowy album Amerykanów sprostał moim oczekiwaniom, serwując
jednak małą huśtawkę nastrojów podczas pierwszych kontaktów z utworami.
Już na wstępie rozwieję wszelkie wątpliwości związane ze zmianą za
kotłami. Braku współzałożyciela, (przyznam bez zażenowania) nie
odczułem. Owszem… być może na albumie instrumenty perkusyjne nie są
tak wyeksponowane, jak to drzewiej bywało, nie zapadają również w pamięć
solowe popisy bębniarza, ale – mniemam, że na takowe przyjdzie jeszcze
pora podczas kolejnych produkcji, w końcu znam Manginiego od nastu lat i
myślę, że tym razem to zabieg celowy, aby nie ukazywać kontrastu między
perkusistami.
Jeśli miałbym z kolei po krótce scharakteryzować album, przyznam że
powinien spodobać się dotychczasowym fanom grupy. Zawiera wszelkie
elementy, za które zespół jest ceniony. Mamy więc ciężkie połamane
riffy, którym wtórują szalone klawiszowe pasaże, ale jest sporo miejsca
na melodie i utwory spokojniejsze. Nieco zaskoczyło mnie, że oprócz
kilku motywów orkiestracji Rudess pokusił się o wplecenie kilku stricte
elektronicznych brzmień… jednak nie kłóci się to w żadnym razie z
wizją progresywnego grania.
Na początku chyba największe problemy miałem z przyswojeniem utworów
spokojniejszych. Tym razem na płycie są aż trzy takowe. Całe szczęście,
są to utwory najkrótsze. Kolejnym dobrym rozwiązaniem, są zmiany klimatu
i przyspieszenia, w momencie, gdy zaczynają nużyć (Beneath the
Surface). Ten konkretny przypadek chciałbym rozwinąć. Bo o ile pierwsza
zwrotka i refren dzięki przestrzeni i soczystemu brzmieniu prezentuje
się wyśmienicie, tak przy kolejnym powtórzeniu już w połowie wypatrujemy
zmian… na szczęście dokładnie właśnie po drugiej zwrotce następują.
Oczywiście na płycie nie zabrakło delikatnych skojarzeń orientalnych i całego mnóstwa pianin.
Kiedy wspominam kwestie klawiszy, odniosłem wrażenie, że pojawia się w
tej sferze nieco świeżości w… starym stylu. Być może jeśli
przyrównałbym niektóre motywy do płyt z Kevinem Moorem, mógłbym trochę
przesadzić… jednak skojarzenia z euforycznymi solówkami Sheriniana z
Falling into Infnity to chyba bardziej trafne spostrzeżenie.
Jeśli o melodie z kolei chodzi, wokalista może nie wzbija się na jakieś
wyżyny, serwując niejednokrotnie linie melodyczne, które jak tancerka,
dają się po prostu prowadzić partnerom…
Bardzo dobrze zatem, że nie zabrakło również i takich melodii czy
refrenów, które słuchaczowi pozostają w pamięci i łatwe są do zanucenia.
Tu właśnie chciałbym wrócić do porównania. Nie mogę opędzić się od
wrażenia, że w zestawieniu z pianinem wokalizy bardzo zbliżają
klimatycznie niektóre utwory z nowego albumu do Scenes from a memory.
Jest w tych motywach podobny patos, w innych momentach sugestywna
przestrzeń. Najbardziej w takie ramy wpisuje się Far from Heaven, gdzie
skojarzenie choćby z Through Her Eyes podsycają brzmienia smyków.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewne novum. Petrucci parokrotnie na
albumie serwuje nam proste melodie soczyście brzmiącej gitary.
Przywodząc na myśl klasycznych mistrzów hard 'n’ heavy, być może sam się
sugeruję, ale niejedna solówka wydaje się być hołdem dla Gary Moore’a.
Innym razem budowanie utworu przywołuje na myśl bardziej Maiden, niż
poprzednie dokonania grupy (tak przyrównałbym po wycięciu klawiszy
początek Breaking all illusions).
Cieszy też, że ekipa dała trochę pograć Myungowi, pojawiają się bowiem
zaakcentowane partie basu… jeszcze byłbym daleki nazywając je
solówkami… chyba żeby się uprzeć…
Wytwórnia zapowiada buńczucznie nową płytę, jako najlepszy dotychczasowy
materiał Dream Theater, wtórując zresztą członkom zespołu. Nie byłbym
aż takim huraoptymistą. Jednak po raz kolejny otrzymujemy coś więcej niż
porządną dawkę melodyjnego progmetalu. Owszem, są tu utwory, którym
wieszczę, że wejdą na stałe do przyszłych setlist zespołu (świetne
Outcry, czy Breaking all illusions).
Nowego, bardzo melodyjnego, acz zmiennego albumu mistrzów słucha się
wybornie. Bywa że ze zrywami euforii, incydentalnie tempo przysiada w
balladach, które suma summarum i tak się bronią.
Jestem niemal pewien, że i tym razem płyta spotka się z falą krytyki,
tylko na miłość boską, nie mam pojęcia czego tym razem można by się
przyczepić. (może na siłę pierwszej połowy utworu ostatniego i… jednak
przesytu ballad, dwie na album w zupełności by wystarczyły).
Przyznam, również że z każdym kolejnym przesłuchaniem akceptuję te
elementy, które przy pierwszym kontakcie z albumem mogły wydawać się
słabsze.
Dream Theater robi swoje i ma się bardzo dobrze. A fani zespołu ponownie
otrzymują pozycję, na której temat jeszcze długo będzie się
dyskutowało… moim zdaniem przeważnie w superlatywach.
Zespół wydaje właśnie bardzo porządną dawkę muzyki, która jestem pewien,
że przez wielu przyjęta będzie entuzjastycznie. Ja bowiem jestem więcej
niż zadowolony. Wystawię zatem ocenę bardzo dobrą, ale jako że nużą
mnie utwory spokojniejsze (może oprócz pierwszego z nich), będzie to
dolna granica tej oceny.
8,5/10
Piotr Spyra