1. On The Backs Of Angels
2. Build Me Up, Break Me Down
3. Lost Not Forgotten
4. This Is The Life
5. Bridges in the Sky
6. Outcry
7. Far From Heaven
8. Breaking All Illusions
9. Beneath The Surface
Rok wydania: 2011
Wydawca: Roadrunner Records
www.dreamtheater.net
Nigdy nie miałem okazji przyznać się do tego publicznie, więc czas
najwyższy napisać, że do fana Dream Theater jest mi, mówiąc delikatnie,
dość daleko. Fakt, że redakcja dała niżej podpisanemu zielone światło na
zajęcie się jedenastym albumem studyjnym Nowojorczyków oznacza zapewne
tyle, iż zwolennicy największego zespołu progmetalowego świata są „A
Dramatic Turn of Events” oczarowani. I przydałby się bardziej obiektywny
kontrargument, wyrażający zdanie narodowej mniejszości „nie-fanów”. Oto
zatem jestem, wystawiony na pożarcie, obelgi, żarciki i kosz świeżych
pomidorów wycelowanych prosto w moje skromne lico. Zanim to jednak
nastąpi, mam kilka akapitów, żeby pożegnać się z hukiem, wprowadzić
fanów w stan białej gorączki i postawić najbardziej kontrowersyjną
recenzję roku.
Zaintrygowani? To dobrze, za to mi „płacą”. Ale żartowałem nieco.
Zacznijmy od początku, tak bowiem zostało ustalone w czasach antycznych
brodaczy o niebywałych „skillach” w retoryce, aby publiczną wypowiedź
budować na mających ręce i nogi schematach. Dream Theater od pewnego
czasu, dokładnie od świetnego, agresywnego „Train of Thought”, lewituje
sobie leniwie we własnym uniwersum i ani myśli włosa wystawiać choćby
kilka centymetrów poza jego obszar. Tworzą dość podobne albumy, raz
lepiej („Systematic Chaos”), raz gorzej („Octavarium”) lub tak pośrodku
(dwuletnie „Black Clouds & Silver Linings”, o którym do dziś nie mam
sprecyzowanej opinii) i jakoś nikomu nie wydaje się to przeszkadzać. Od
czasu do czasu pojawiają się opinie, że zespół kąsa własny ogon i
daleko mu już świetności z końcówki ubiegłego wieku, ale znikają szybko w
morzu pochwalnych pieśni tysięcy młodych fanów. Jednak gdy Mike Portnoy
oświadczył, iż jego przygoda z Teatrem Marzeń dobiegła końca i woli
pojechać w trasę ze szczeniakami z Avenged Sevenfold, a sam zespół
zapewnił, że mała roszada w składzie nie pokrzyżuje planów nagrania
kolejnego dzieła, pojawiło się pewne światełko nadziei. Bo jak brzmieć
będzie krążek, w którego komponowaniu nie pomagała trójnoga ikona
progresywnego metalu?
Wciąż tak samo! To wręcz niesamowite, że obyło się bez żadnych
„dramatycznych obrotów wydarzeń” i znanych z okładki spacerów po linie,
wszelkie zmiany są nie więcej niż kosmetyczne. Wygląda na to, że trzeba
się już z tym pogodzić. Na jedenastym albumie Amerykanów dostajemy
siedemdziesiąt siedem minut pełnej patosu muzyki spod rąk niesamowitych
rzemieślników. Bryluje jak zawsze Petrucci, którego wyczynów będzie
słuchać z przyjemnością każdy fan cięższego grania. Na pochwałę
zasługuje również „świeżak”, Mike Mangini, którego technika odpowiada mi
bardziej niż „pięćset uderzeń stopą na sekundę” Portnoy’a. Ba, nawet
Myung nie został zapomniany w miksie. „Słabsza” część ekipy zasługuje na
kilka klapsów z wiadomych powodów: Rudess, jak wielkim klawiszowcem by
nie był, lubi przesadzić z cyrkowymi wstawkami pobudzającymi do życia
mój kultowy Gejometr, a i jakieś dziwne zamiłowanie do syntezowanych
chórków tutaj przejawia, w każdym refrenie na płycie da się takowe
usłyszeć; LaBrie to z kolei klasyczny przykład porzuconego w połowie
drogi Plastusia, który powyje niezręcznie cudze teksty kilka minut, żeby
następnie oddać przestrzeń dźwiękową kolegom i ich szalonym popisom
instrumentalnym; nie idzie mu zbyt dobrze na „A Dramatic Turn of
Events”.
Odkryłem dziwną zależność. Zdecydowanie lepiej „wchodzą mi” utwory
parzyste. Podoba się bardzo elektroniczny, agresywny „Build Me Up, Break
Me Down”, w którym nawet LaBrie pokazuje, że ma niezłe cojones
(tytułową frazę krzyczy w tak wysokich tonacjach, że aż chciałoby się
posłuchać Dream Theater w stricte metalowym wcieleniu), lubię
rozwijający się jak prawdziwy progresywny kawałek „This is the Life”,
który wzlatuje na niemal symfoniczne wyżyny, imponuje mi rozszalała
środkowa część „Outcry”, tak niedorzeczna w pewnym momencie, że
odechciewa się wierzyć, jakoby naprawdę to grali ludzie z krwi i kości
oraz naprawdę OGROMNY finał tej kompozycji i czuję niezłą wkrętkę
podczas stadionowego „Breaking All Illusions”. Za wyjątkowo bezpłciowe
uważam wszystkie numery nieparzyste, o których ciężko mi coś wymyślić
nawet po kilku solidnych przesłuchaniach albumu. Oczywiście, miota tam
chłopakami jak szatan i w sekcjach instrumentalnych wciąż palą kapcie na
nogach, ale ani refrenów zapadających w pamięć, ani szczególnych
urozmaiceń. Ciągną się te długasy i ciągną, końca nie widać. Nawet
ballada „Far From Heaven” okazuje się niepotrzebnym zapychaczem płyty.
Jedyny utwór nieparzysty, przy którym nie mam ochoty ziewnąć
ostentacyjnie, to wycelowany w radioodbiorniki „Beneath the Surface”.
Tak, lubię takie komercyjne Dream Theater, takie bezczelne „smutasy” pod
publiczkę. Raz, że kompozycja przypomina mi Porkowe „Where We Would Be”
z „Lightbulb Sun”, dwa, iż LaBrie w pewnym momencie całkiem ślicznie
wyje. I miło kończy ten przydługi krążek.
Największym problemem „A Dramatic Turn of Events” wydaje mi się
zupełny brak charakteru. Płyta jest bardziej spójna niż jej poprzednik
(a i pyszny duet okładka & tytuł ma ciekawszy), ale nie o taką
spójność chodziło. Puśćmy obojętnie jaki kawałek z „Train of Thought” –
od razu czuć ten trashowy feeling, przed oczami staje czarno – biała
okładka, wszystko jest jasne – wyczuwamy zmysłami wbudowany w album
nastrój. Gdyby ktoś puścił mi utwór z najnowszego krążka, musiałbym
poczekać na chórki w refrenie, żeby krzyknąć z triumfem, co właśnie
słyszę. Chłopaki powinni posłuchać swoich kolegów z Pain of Salvation
lub złożyć preorder na dziesiąte dzieło Opeth. Posłuchać, jak w muzykę
przelać można wciąż ewoluującą duszę. Ale Dream Theater woli
bezpieczniejszą drogę i produkowanie co dwa lata podobnych gigantów.
Shame.
Nie zachwyca „A Dramatic Turn of Events”, zdecydowanie nie. Ale też
grzechem byłoby stwierdzić, że „odrzuca”; po prostu sobie jest i, mówiąc
bardzo kolokwialnie, sobie będzie. Na miejsce w moim podsumowaniu
najciekawszych pozycji roku nie ma jednak szans. Mnie już dawno
wynudziła ta formuła. Fani spragnieni kolejnej megadawki technicznego
szaleństwa na najwyższym poziomie poczują się pewnie jak w starym fotelu
z postrzępionymi kapciami na stópkach. Ludzie, którzy śmiali się dotąd
głośno na samą myśl o połączeniu zwrotu „muzyka progresywna” z nazwą
Dream Theater, chichotać będą nadal. Świat się nie zmienia, nic nie
staje do góry nogami. Dlatego wracam do rozszyfrowywania najnowszego
Opeth. Oto prawdziwy „a dramatic turn of events”.
5,75/10
Adam Piechota