1. As I Am
2. This Dying Soul
3. Endless Sacrifice
4. Honor Thy Father
5. Vacant
6. Stream of Consciousness
7. In the Name of God
Rok wydania: 2003
Wydawca: Elektra
http://www.dreamtheater.net
Train of Thought był dla mnie podobnego rodzaju szokiem jak nie
przymierzając „Load” Metallicy. (gdybym porównał do St. Anger – byłoby
to lekką przesadą). Był rok 2003 i począwszy od innej okładki, dziwnego
„gazetowego” papieru bookletu, album był dla mnie zaskoczeniem „in
minus”.
Pierwszym zaskoczeniem było dla mnie niższe zestrojenie gitar. Wydawało
mi się, że Petrucci nieco zmienił swoje podejście do gry. Mniej było
soczystych pasaży, więcej riffowania.
Wokalnie – nutka grunge’owa zmieszana z nowożytną metallicą… wszystko
to zaśpiewane wysokim głosem Jamesa LaBrie. Połączenie słodko-gorzkie.
Na dzień dobry, wręcz nieakceptowalne przez fana płyt studyjnych 2-4, a
takim wówczas się mieniłem. Nie zabrakło też przestarowań wokali (sic!).
A w tle w kawałku ostatnim pojawiają się jakieś wrzaski (jeśli ktoś
chciałby się kłócić – to radzę posłuchać w okolicach 7 minuty z
kawałkiem). Zresztą bez żenady przyznam, że nie znałem wówczas albumu
„Six Degrees…” jakoś mi umknął (teraz jestem pewien, że szok byłby
mniejszy, a większa doza akceptacji – przynajmniej jeśli chodzi o
gitary).
Cóż jako, że tak czy inaczej albumy swoich ulubionych zespołów kupowałem
w ciemno, płyta „Train of Thought” wylądowała gdzieś pod stosem innych –
i sięgnąłem po nią przy okazji płyty kolejnej… wrażenie było o niebo
lepsze. Chyba dlatego, że spodziewałem się ciężkiej muzyki. Innej
muzyki.
Poza tym jest jeszcze jeden czynnik. Pierwsze wrażenie nie przyćmiewa
kolejnych utworów. Już trzeci utwór to w połowie spokojniejszy kawałek
ze zrywami, a w połowie przemieniający się na zmienny i szybki killer.
Nieco orkiestracji i ciekawe melodie dodają mu pikanterii. Za to częste
przesterowania i piski gitar osadzają brzmienie w metalu bardzo
nowoczesnym.
Na tym albumie na zasadzie kontrastu bardziej zaskakują partie klawiszy.
Szczególnie kiedy po kilku minutach łojenia i dziwnych efektów
nałożonych na wokal pojawia się czysto brzmiące pianino.
Klimatycznie oczywiście słychać nawiązania do „Scenes from a Memory”,
czy (jak się później dowiedziałem) do „Six Degrees”. Rytmiczne łamańce,
szczyptę niezgorszych melodii, kilka ciekawych melodii na krzyż,
zapadających w pamięć.
„Train…” wydaje się płytą na której królują gitary rytmiczne.
Przeświadczenie to popiera fakt, że często klawisze w niskich partiach
wtórują Petrucciemu, i praktycznie udają drugą gitarę.
Złapałem się na tym, że nawet w partiach solowych, gdzie prowadzona jest
typowa bijatyka gitara-klawisze, zestrojenie instrumentów jest takie,
że słuchacz może się pogubić, który z instrumentów gra dany fragment.
Jako najbardziej wyróżniający się z albumu… i to nie na zasadzie
wartości artystycznej, ale z powodu zdecydowanej odmienności od reszty
należy wskazać balladę – „Vacant”. Utwór oparty na brzmieniu pianina i
skrzypiec… jednocześnie bardzo miałki. Krótki, ale chyba najgorszy
utwór na płycie.
Za to jednym z moich ulubionych utworów jest instrumentalny „Stream of
Consciousness”. Wydaje się, że najmniej razi. To chyba utwór który jako
jedyny z tej płyty mógłby znaleźć się swobodnie na każdym innym krążku
zespołu. Być może nieco ślamazarnie się rozwija. Ale nie brakuje w nim
miłych dla ucha melodii, solówek, czy też brzmień pozornie ze sobą
niewspółgrających, na które sympatyk progresywnego grania reaguje z
satysfakcją. Tutaj sporo do powiedzenia ma Jordan Rudess. Ważne
natomiast jest to, że kolejne palety brzmień nie gryzą się ze sobą i
wszystko współgra ze sobą dość przyjemnie. Wadą utworu jest natomiast
to, że na lekarstwo w nim gitarowych partii solowych.
Typowo jazzujące fragmenty znalazły się dopiero w utworze ostatnim,
gdzie w końcu zespół pozwolił wykazać się Myungowi… przyjemny akcent
na zakończenie.
W sumie na koniec w pamięci zostaje to co charakterystyczne dla tej
płyty. Jeśli wyróżnia się czymś na planie dyskografii zespołu – to
nowoczesnym brzmieniem. Bywa, że brzmieniem przybrudzonym. Razi niskie
zestrojenie gitar, ale najbardziej trudne do zaakceptowania są
eksperymenty z brzmieniem wokalu. Czasem partie są melodyjne i w starym
stylu, często jednak zespół ucieka się do wspomnianych efektów, które
dodają surowości i brutalności, ale przede wszystkim jawi ten materiał
jako ultra nowoczesny.
Ale jest jeszcze jeden aspekt. Im dalej w las… tym album mniej
szokuje. Brzmienie albo jest bardziej przyswajalne z biegiem kolejnych
utworów, albo po prostu, to na początku są utwory, które zostały celowo
wyprodukowane w taki sposób.
Wprawdzie ponownie sprawdza się porównanie do „Load”. Obie z tych płyt
doceniłem dopiero po kilku latach. I mimo, że do dziś nie są to pozycje,
w dyskografiach zespołów, które wyróżniłbym jakoś szczególnie, słucha
mi się ich z przyjemnością. Więcej, te albumy po latach zyskują z każdym
kolejnym przesłuchaniem.
Wydaje mi się, że Dream Theater chciał tym albumem wytyczyć sobie nieco
inny kierunek działania, przynajmniej w pewnych aspektach… po czym
kolejną płytą z tego zrezygnował. I dobrze!
7/10 (I w moim rankingu wciąż rośnie)
Piotr Z.