DREAM THEATER – 1999 – Metropolis Pt. 1: Scenes from a Memory

Dream Theater - Metropolis Pt. 1 - Scenes from a Memory

ACT 1
1. Scene One: Regression (2:06)
2. Scene TWO: I.Overture 1928 (3:37)
3. II.Strange Deja Vu (5:13)
4. Scene Three: I.Through My Words (1:02)
5. II.Fatal Tragedy (6:49)
6. Scene Four: Beyond This Life (11:22)
7. Scene Five: Through Her Eyes (5:29)
ACT 2
8. Scene Six: Home (12:53)
9. Scene Seven: I.The Dance of Eternity (6:13)
10. II.One Last Time (3:47)


Rok wydania: 1999
Wydawca: Elektra
http://www.dreamtheater.net


Bardzo ciekawie przedstawiały się dzieje Dream Theater w pierwszej dekadzie swojego istnienia. Po bardzo chłodno przyjętym When Dream and Day Unite zespół wspiął się na wyżyny w roku 1992 nagrywając przełomowy dla historii gatunku album pt. Images and Word, który na nowo zdefiniował muzykę progresywną. Następne lata działalności zespołu przeistoczyły się jednak w równię pochyłą. Po całkiem dobrym, lecz słabszym od poprzednika Awake przyszła pora na całkowitą klęskę jaką stał się chyba najsłabszy album zespołu czyli Falling into Infinity. Właśnie wtedy, kiedy po zespole nie można było oczekiwać niczego co mogłoby zbliżyć się do wielkości Images and Words, kiedy wielu patrzyło na zespół tylko wzruszając ramionami Amerykanie nagrali album, który bez wątpienia stał się kanonem muzyki progresywnej i niedoścignionym wzorem dla kolejnych pokoleń muzyków.


Scenes from a Memory, bo taki właśnie tytuł nadali albumowi muzycy Dream Theater był w zamyśle perkusisty zespołu Mike’a Protnoya kontynuacją i rozwinięciem utworu Metropolis – Part I (The Miracle And The Sleeper) z Images and Words. Kontynuacją głównie z perspektywy tekstowej, aczkolwiek na interesującym nas krążku dociekliwi odnajdą garść muzycznych odniesień do pierwowzoru z roku 1992.

Sam album opowiada historię Nicholasa, który męczony dziwnymi snami i zmorami postanawia udać się na sesje do hipnotyzera by poznać swoją przeszłość i znaczenia nękających go wizji. Jak się okazuje Nicholas jest wcieleniem młodej kobiety która w roku 1928 została w dość tajemniczy sposób zamordowana. Z każdym kolejnym utworem poznajemy następne wątki tej przedziwnej i tajemniczej historii by na końcu przekonać się, że rozwiązanie historii Nicholasa nie jest takie jakby nam się wydawało. Nie będę tutaj wyjaśniał drugiego dna zagadki ze Scenes from a Memory żeby nie psuć czytelnikowi własnych dociekań i badań tekstu tego krążka (i ostatecznego zaskoczenia, by nie powiedzieć szoku!), ale zapewniam – koncept tego albumu jest jednym z lepszych który pojawił się w muzyce i śmiało może konkurować z Barankiem Genesis czy Operation: Mindcrime Queensryche. Warto tutaj dodać, że album podzielony jest na sceny i akty (jak w dramacie), co jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z przemyślaną i spójną fabułą.

Przechodząc do zawartości muzycznej albumu warto tutaj wspomnieć, że zanim zespół przystąpił do pracy nad krążkiem grający na klawiszach Derek Sherinian został zastąpiony Jordanem Rudessem, na którego zespół już od dłuższego czasu polował. Rudess współpracował z Johnem Petruccim oraz Mike’em Protnoyem przy projekcie Liquid Tension Experiment i jak widać ich praca układała się tak dobrze że klawiszowiec w końcu zgodził się dołączyć do Teatru Marzeń. Wkład nowego klawiszowca w materiał na interesującym nas krążku jest bardzo istotny i co ważniejsze, Jordan wybrnął ze swojego zadania znakomicie, no ale o tym później…

Album rozpoczyna się od tajemniczego Regression, które jest obrazem pierwszej sesji Nicholasa u hipnotyzera: Close your eyes and begin to relax… Razem z głównym bohaterem z każdą kolejną sekundą przenosimy się do drugiego świata, dzień powszedni znika nam z horyzontu, a rozpościera się przed nami muzyczny obraz wykreowany przez Dream Theater. Po bardzo delikatnym, wręcz kołysankowym wstępie przenosimy się do właściwej części albumu, a mianowicie do roku 1928 i podmiotu lirycznego, który na przestrzeni kolejnych utwór opowiada nam historię zamordowanej dziewczyny.

To co uderza już na samym początku obcowania z krążkiem to niesamowita (jak na standardy Dream Theater) muzyczna swoboda, lekkość i przestrzeń. Można być przeciwnikiem czy też zwolennikiem zespołu, ale zarówno jedno jak i drudzy muszą przyznać, że bardzo duża część materiału Dream Theater jest muzyką męczącą i zbyt natarczywą. Często irytują ciągłe popisy poszczególnych muzyków, odtrąca brutalna perfekcja ich gry i całkowity brak muzycznego polotu. Dość często zastanawiałem się dlaczego ten album osobiście stawiam zdecydowanie wyżej od wszystkich jakie zespół wydał kiedykolwiek… Ostatecznie doszedłem do wniosku, że Scenes from a Memory wywiera niesamowite wrażenia dlatego, że jest niczym innym jak wynikiem pracy zespołowej (do czego czasem można było mieć pretensje w przypadku pozostałych albumów zespołu). Indywidualne ambicje muzyków zostały odrzucone na dalszy plan i choć typowej dla zespołu wirtuozerii nie zabrakło (Fatal Tragedy, Beyond this Life), to ta wcale nie razi i nie drażni, a wręcz pasuje do budowy poszczególnych utworów dodając im smaczku (warto dopowiedzieć że pierwsze muzyczne indywidualne wariacje dają o sobie znać dopiero w trakcie piątego utworu). Pierwsze cztery kompozycje na płycie są jak na standardy Dream Theater oazą spokoju. Warto na dłużej zatrzymać się na Overture 1928 oraz Strange Déjà Vu, w które zespół wlał niesamowity bagaż emocji i uczuć. Wokal Jamesa La Brie brzmi tu naprawdę przekonująco (co nie zawsze można o nim powiedzieć), a i chórki Paterucciego i Portnoya wypadły bardzo udanie. Już pierwszymi utworami zespół muzycznie nas hipnotyzuje, ale prawdziwa gonitwa ma się dopiero rozpocząć. Po kojącym i bardzo sentymentalnym Through my Words zespół pierwszy raz uderza nas ciężkim, stalowym, pełnym zakrzywień i pofałdowań młotem w Fatal Tragedy. Rozwinięcie utworu to już typowa dla Dream Theater jazda bez trzymanki z nieustannie zmieniającymi się muzycznymi motywami i ciężkim do zidentyfikowania stałym rytmem. Pierwsze skrzypce grają tutaj John Petrucci oraz Jordan Rudess, którzy grają wspólnie tak jakby w tym celu się narodzili. Nie ma tu mowy o wtórności, nudzie i braku pomysłu. Muzycy w Fatal Tragedy pędzą na złamanie karku, ale niczym rasowy sprinter mający ustalony cel i wiedzący w jaki sposób go zrealizować. Po chwili oddechu czeka nas kolejny mocny akcent czyli Beyond this Life, w którym podmiot liryczny opowiada historię nocy, w której została zamordowana bohaterka płyty. Ten niemalże dwunastominutowy utwór razem z Fatal Tragedy jest odpowiedzią na dość zachowawcze tempo i ciężar pierwszych utworów na krążku.

Tutaj pojawiają się pierwsze zgrzyty w odbiorze krążka. Na podstawie moich muzycznych doświadczeń i przemyśleń doszedłem do wniosku, że największym przekleństwem muzyki od końca XX wieku są płyty CD. Chodzi tu mianowicie o możliwości objętościowe zapisu muzyki na takim krążku czyli jakieś 78 minut. Dream Theater wypełnił ten limit niemalże do ostatnich sekund i to niestety odbija się na odbiorze całego albumu. W moim odczuciu progresywne albumy nie powinny trwać dłużej niż 60 minut bo wtedy (nawet mimo tego, że muzyka tam zawarta może być świetna) stają się męczące i nużące. To nie tyczy się tylko tegoż albumu, ale takich wybitnych dzieł jak choćby Lateralus od Tool czy Brave od Marillion, z których najchętniej wyciąłbym po 2 utwory (wtedy z pewnością całościowo nic by nie utraciły, a wręcz zyskały). Przypadek Dream Theater jest tu podobny. Na naszym stole śniadaniowym leży bardzo duża, apetyczna kanapka, której mimo swojego niebiańskiego smaku i naszego głodu nie jesteśmy w stanie zjeść w całości, a jeżeli już, to musimy się trochę namęczyć aby ją przełknąć. Wspominam o tym w tym momencie pisania recenzji, bo Beyond the Life mimo tego, że jest naprawdę bardzo dobrym utworem w moim odczuciu powinien pójść jako jeden z pierwszych do odstawki.

Jak już wspominałem, niemalże dwunastominutowy utwór jest dość ciężkim orzechem do zgryzienia w jego trakcie i niesamowity czar oraz magia pierwszych dwudziestu minut Scenes from a Memory zaczyna powoli uciekać i gasnąć… Na szczęście zespół postanowił umieścić zaraz po nim niemalże cukierkową balladę pt. Thorugh Her Eyes, która podnosi nas przygniecionych ciężarem i muzycznym natłokiem poprzedniego utworu. Mimo tego, że utwór ten spotyka się czasem z krytyką to i tak o wiele przewyższa inne typowo piosenkowe kompozycje zespołu (o Forsaken nawet nie wspominając). To czego jednak tutaj brakuje to solówki Johna Petrucciego, która najwidoczniej na krążku się po prostu nie zmieściła. Ją za to możemy podziwiać na nagraniu koncertowym Live Scenes from New York, gdzie zespół w roku 2001 odegrał swój cały koronny album. Naprawdę szkoda, że Dream Theater jednak nie zdecydował się włączyć sola na album studyjny, bo dzięki niemu Through Her Eyes nabiera zupełnie innego wymiaru, a i popis Johna można oceniać jako jeden z cudowniejszych w jego niezwykle bogatej karierze.

Kolejnym utworem jest niezwykle barwne Home z dość wybijającymi się jakby elementami folkowymi. Utwór ten jest uznawany jako jeden z lepszych na krążku, ja dość długo musiałem się do niego przekonywać bo trochę ginął w natłoku niezwykle dobrego materiału, ale w końcu przyznałem rację większości – jest to jedna z kluczowych kompozycji na płycie. Wokal La Brie brzmi tu chyba najlepiej na przestrzeni całego albumu, a i cały zespół w bardzo dystyngowany sposób buduje atmosferę i waży poszczególne składniki by osiągnąć zadowalającą całość, co ostatecznie się udaje. Kolejnym punktem w naszej podróży jest instrumentalne Dance of Eternity (najsłabszy punkt płyty ze wszystkich bardzo mocnych punktów) po czym przechodzimy do zakończenia albumu. Na Scenes from a Memory to właśnie ostatnie oraz pierwsze utwory uważam na krążku za najlepsze (część środkowa nie sprawia już tak wielkiego wrażenia). Ciężkie Dance of Eternity bardzo płynnie przechodzi w delikatne One Last Time ze świetnym klawiszowym wstępem Jordana Rudessa którego jakby przedłużeniem jest pewnego rodzaju utwór symboliczny dla Dream Theater – The Spirit Carries On. Ten utwór jest jakby motywem wieńczącym prywatne śledztwo Nicholasa. Osadzony w baśniowej atmosferze zawiera w sobie niesamowity ładunek emocjonalny, a już totalnie rozpłynąć się można przy solo Johna Petrucciego (polecam je szczególnie tym, którzy uważają tego gitarzystę za pozbawionego muzycznego polotu robota). Świetnym pomysłem było zaproszenie do współpracy Theresy Thomason i chóru gospel, których głosy dodały utworowi niezwykle dużo blasku i świeżości. Scenes from a Memory zamyka dwunastominutowy Finally Free, który jest zakończeniem historii Nicholasa. Swoje tu do powiedzenia mają wszyscy muzycy, usłyszymy i kwieciste solo Johna Petrucciego, i prawdziwą kanonadę Mike’a Portnoya, i niezwykle klimatyczną grę Jordana Rudessa. Niezwykle intrygujące okazują się głosy i krzyki wydobywające się z drugiego planu w środkowej części kompozycji oraz niejednoznaczne zakończenie utworu (a zarazem albumu) i muszę przyznać, że to one zmusiły mnie bym zagłębił się w warstwę tekstową krążka. Nie ma co ukrywać, że muzyka zaproponowana nam przez Amerykanów z całą pewnością broni się sama, ale to dopiero poznanie drugiego dna albumu, warstwy tekstowej i jej głębszego znaczenia pozwala prawdziwe wniknąć w Scenes from a Memory i poznać jego prawdziwe wnętrze.


Tak pokrótce przedstawia się zawartość muzyczna Scenes from a Memory. Co jednak sprawia, że ten album jest tak wybitny i z lekkością bije wszystkie inne z dyskografii Amerykanów? O porzuceniu indywidualnych popisów wspominałem, o muzycznej swobodzie i wręcz fenomenalnym concepcie również. Warto tutaj dodać, że album nie posiada słabych punktów. Co prawda każdy może sugerować i typować jakie utwory mogą odrobinę odstawać od pozostałych, ale cały tuzin stoi na naprawdę bardzo wysokim poziomie. Połączenie ich w przeszywającą się całość było dobrym pomysłem, bo dzięki temu album bardzo dobrze słucha się w całości i trudno się od niego oderwać (nawet mimo tych 77 minut) będąc ciągle nęconym zakręconymi pomysłami zespołu i historią Nicholasa. Na Scenes from a Memory znajdują się także najlepsze indywidualne momenty poszczególnych muzyków Dream Theater. John Petrucci nigdy nie raczył nas tak świetnymi solówkami i riffami, popisy perkusyjne Mike’a Portnoya naprawdę wzbudzają niesamowity podziw i dodają poszczególnym utworom energicznego kopa, James La Brie świetnie wykonuje swoje partie wokalne, a i często niedoceniany John Myung ma tu swoje pięć minut. Warto tutaj przypomnieć postać Jordana Rudessa, który wplótł coś świeżego i własnego w poczynania zespołu. Takimi barwnymi, wszechstronnymi i przemyślanymi partiami klawiszowymi Dream Theater nie mógł się pochwalić ani za Kevina Moore’a, ani za Dereka Sheriniana. Wstąpienie tego muzyka w szranki Teatru Marzeń dało zespołowi naprawdę wiele…

Co do minusów to można tu ponarzekać na to, że album jest zbyt długi (o czym wspominałem już wcześniej) oraz na to, że mógł zostać lepiej wyprodukowany. Niestety od czasu do czasu można wyczuwać pewne mankamenty produkcyjne, niektóre niuanse i szczególiki są przez to bardzo trudne do wyłapania (można się ich odszukać z większą łatwością na nagraniu koncertowym z Nowego Yorku). Do kategorii braków zaliczyłbym za to solo Johna Petrucciego w Through Her Eyes, które moim zdaniem na płycie powinno się znaleźć, ale się nie znalazło.

Ja tu się rozpisuję, podnoszę album na niebiosa, a warto spojrzeć na to co o albumie sądzili i sądzą krytycy oraz fani. Ci pierwsi zgodnie dawali i dają albumowi niemalże maksymalne noty wychwalając go niebywale. Ci drudzy zgodnie okrzyknęli krążek najlepszym w historii zespołu (no może obok Images and Words). Warto tutaj zwrócić uwagę na listy sprzedaży, która z perspektywy albumu wygląda niesamowicie przychylnie (a z pewnością zdecydowanie w porównaniu do poprzedniego krążka). Te dość suche fakty utwierdzają nas w przekonaniu że mamy do czynienia z dziełem wybitnym.

W moim skromnym odczuciu płytę tę można bez zmrużenia okiem umieścić w piątce najlepszych progresywnych płyt, które zostały wydane na przestrzeni ostatnich 20 lat. Co prawda Scenes from a Memory albumem tak zwrotnym w historii muzyki jak Images and Words się nie stały, ale muzykom Dream Theater należy się wielki podziw chociażby dlatego, że udało im się tenże album połknąć… i to z łatwością. Miną lata, wieki przeminą, ale czy ktoś będzie w stanie choćby dorównać epickości Scenes from a Memory? Szczerze wątpię.

Paweł Bogdan

Dodaj komentarz