DREAM THEATER – 1989 – When Dream And Day Unite

Dream Theater - When Dream And Day Unite

1. A Fortune in Lies 05:12
2. Status Seeker 04:18
3. The Ytse Jam 05:46
4. The Killing Hand 08:42
5. Light Fuse and Get Away 07:24
6. Afterlife 05:27
7. The Ones Who Help to Set the Sun 08:05
8. Only a Matter of Time 06:36

Wydawca: Mechanic Records
Rok Wydania: 1989



Debiut zespołu Dream Theater to pozycja z wszech miar dziwna. Na początek należy zaznaczyć, iż jest to ich jedyne dzieło nagrane bez niesamowitego Jamesa Labriego przy mikrofonie. Wokalistą w tym okresie był Charlie Dominici, którego zarówno styl jak i poziom śpiewania jest bardzo odmienny od tego, co później w zespole prezentował Labrie. Dominici do pięt swojemu następcy nie dorastał pod względem wokalnym i co do tego chyba nikt wątpliwości nie ma. Sam zespół również nie gra na tak wysokim poziomie jak później, lecz tutaj zalążki ich geniuszu są zauważalne.

Ta płyta jest albumem progresywnym, jest albumem metalowym, ale doszukujemy się tutaj momentów i zagrywek, które pasują idealnie do profilu lat 80tych i modnego wówczas Hair Rocka (płyta nagrana u schyłku tej dekady). Najwyraźniej słychać to u wokalisty, a szczególnie w utworze Status Seeker. Płytę otwiera szybki i dość mocny A Fortune in Lies. Oba wyżej wymienione utwory nie są niczym nadzwyczajnym, czuć ze brak im tego „czegoś”. Ciekawą rzeczą jest najdłuższy na płycie The Killing Hand, imponować mogą zmiany tempa, różnorodność i tworzenie naprawdę interesującego klimatu, słychać spore wpływy Queensryche, jest to utwór dobry i z pewnością wyróżniający się na tym albumie, lecz w zestawieniu z późniejszymi dokonaniami wypada trochę blado. Kolejne utwory: Light Fuse and Get Away i Afterlife niczym szczególnym się nie wyróżniają: pierwszy może i jest dość ciekawy, momentami brzmi trochę operowo, drugi ma dziwny, speed metalowy riff (dodajmy, że dość kiepski i do bólu wtórny). Dwa ostatnie utwory nie wzbudzają u mnie żadnych emocji, staramy się dotrwać jakość do końca. Na koniec zostawiłem sobie utwór numer 4 czyli The Ytse Jam (proponuję przeczytać nazwę od tyłu, wyjdzie nam wówczas pierwsza nazwa zespołu), na albumie mamy 2 niezłe numery, których naprawdę można słuchać z przyjemnością, ale wydaje się, ze ten numer jest jakby z innej bajki, wyróżnia się od reszty zdecydowanie. Może, dlatego że jest instrumentalny, może, dlatego że wreszcie panowie dali upust swoim fantazjom, nieważne – ten numer jest po prostu świetny, genialny popis instrumentalistów, niesamowity feeling, cudowna współpraca. Bez niego ten album straciłby bardzo wiele.

Czegoś brakuje temu całej płycie. Popisy muzyków mogą robić wrażenie, ale jeśli zestawimy je sobie z późniejszymi dokonaniami to właściwie nie są niczym niezwykłym. Klimat albumu nie jest zły, występują „perełki”, które znacznie odstają od reszty, płyta jest nierówna, ale utwory nie schodzą poniżej jakiegoś przeciętnego poziomu. Warsztat muzyków imponujący, ale to nie jest jeszcze to. Produkcja jest bardzo kiepska. Mamy jednak zapowiedź tego, co w muzyce Dream Theater będzie się działo później, a wierzcie mi – będzie się działo.

6,5/10

Piotr „PITOPIETHO” Bargieł

Dodaj komentarz