DRAKKAR – 2017 – Diabolical Empathy

DRAKKAR - Diabolical Empathy

1. The arrival
2. Rose hall’s Great house
3. Stigmata
4. The witches dance
5. Plague or cholera
6. Stay with me
7. Lucifero moderno
8. The nine circles of hell
9. Evil below
10. The endless way
11. West allis
12. Hitchhiking of pain
13. Opening towards the end

Rok wydania : 2017
Wydawca: Dooweet Music
http://www.drakkarband.com


Grupy muzyczne zasadniczo można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza grupa to taka, która ze swoją twórczością idealnie wstrzeliła się w swój czas, miała trochę szczęścia i z powodzeniem często i do dziś kontynuuje karierę. Druga zaś to taka, która nie miała szczęścia do ludzi i z czasem musiała swoją karierę zawiesić. Do tej drugiej grupy niewątpliwie należy belgijska formacja Drakkar, założona jeszcze w ubiegłym stuleciu. W 1988 roku udało jej się wydać debiutancki krążek („X-rated”). I niestety to jej jedyny album w XX wieku. Na kolejne przyjdzie czekać ponad 20 lat, kiedy to muzycy decydują się reaktywować zespół i na pierwszy ogień wydać reedycję swojego debiutu. W 2014 roku ukazał się natomiast pierwszy nowy materiał („One upon a time…in hell”). Na szczęście na kolejny album nie trzeba czekać kolejnych 20 lat i panowie w 2017 roku wydali nowy krążek, zatytułowany „Diabolical empathy”. Z oryginalnego składu zostało dwóch muzyków: wokalista Leni Anderssen oraz gitarzysta Richard Tiborcz. Resztę składu uzupełniają: drugi gitarzysta Pat Thayse, na gitarze basowej Humungus oraz za perkusją Adrien Delgambe. Ten ostatni jest także synem perkusisty zespołu ze składu z lat 80.

Utwory z „Diabolical empathy” są inspirowane różnymi postaciami, literaturą i sztuką (od postaci św. Ojca Pio, poprzez „Taniec czarownic” Goyi, „Pietę” Michała Anioła, aż do „Boskiej komedii” Dantego). Niebiańsko-piekielny skład, jeśli chodzi o inspiracje… A jak jest z muzyką? Posłuchajmy zatem.

Album rozpoczyna się intro („The arrival”). Padający deszcz, jakiś tajemniczy afrykański rytm, kojarzący się z obrzędami voodoo. Jeszcze gdzieś grzmot pioruna i można przejść do „Rose hall’s great house”. Jest ciężko. Gitary brzmią bardzo archaicznie, jakby celowo nawiązywały do dawnych czasów thrash metalu. Na pierwszy rzut ucha wokalista mieści się głosowo gdzieś pomiędzy Paulem Stanleyem z Kiss, a Tito z włoskiego Killin’ Kind. Nie jest jednak tak wszechstronny, co daje się odczuć, kiedy próbuje brać „górki”. Sam numer zaś szybki, cięty, z całkiem przyjemną solówką. Lecimy dalej.

Drugi z numerów to „Stigmata”. Rozpoczyna go potężnie brzmiąca perkusja. Potem jest już różnie. Fajną linię melodyczną wokalu zakłóca pseudo-nu metalowe rapowanie. Na szczęście w refrenie jest dobrze. I wraz z riffem głowa zaczyna się kiwać. Tym razem gitary brzmią już prawidłowo, lecz gdy robi się przyjemnie i zespół robi fajne zwolnienie tempa, wokaliście zbiera się na ozdobniki. Z tym akurat jest jeden problem – gość poprzez swoją barwę głosu w ogóle nie ma możliwości ich robić, co wypada bardzo komicznie. Kompozycja dobra, lecz, panowie, nie na ten wokal. No cóż, może dalej będzie lepiej.

„The witches dance” to z kolei obróbka muzyki klasycznej w metalu w połączeniu z oldschoolową grą spod znaku speed/thrash metalu. Nie bardzo wiadomo, czy to na poważnie, czy w ten sposób zespół po prostu próbuje przypomnieć sobie, jak to się grało trzydzieści lat temu (czyli byle do przodu i skocznie, niekoniecznie ambitnie). Ważne, żeby się dobrze tupało i skakało. Następny proszę.

„Plague or cholera” to o dziwo wgniatający i dobry kawałek. Szybki i ciężki. Trzeba przyznać, że zespół wie co robić z gitarami. Na szczęście lider grupy daje tu radę i nie każe wokalowi wchodzić zbyt wysoko. Perełką numeru jest tu chóralnie śpiewane „amen”. Jeden z lepszych fragmentów jak do tej pory.

Po nim następuje zdecydowanie najlepszy na płycie „Stay with me”, czyli balladka z gościnnym udziałem Julie Colin. Wreszcie jest tu wszystko, czego trzeba: bardzo dobra kompozycja, delikatny żeński i mocny męski wokal. Gdzieś w tle klawisze, gitara akustyczna. No i gitara elektryczna, która robi całą robotę. Warto było czekać na ten jeden numer.

Pora przejść do następnego w kolejności tytułu. A jest nim „Lucifero moderno”. Tu również już od startu jest dobrze. Dobre gitary i topornie brzmiąca perkusja. Leni jako wokalista też daje radę i nie forsuje się w górkach, jak wcześniej. Jednak klasyczne chóralny śpiew i klasyczne metalowe riffy zawsze się sprawdzają. Tak jest i tym razem. Nie ma tu kombinowania i wymyślania na nowo prochu. Jest czysty klasyczny metal spod znaku Rage, czyli wgniatająco i ciężko.

Czy tak jest w następnym „The nine circles of hell”? Tak, od początku jest szybko, a dość intrygująco wypada tu skandowana zwrotka. Natomiast o ile refren jakoś się broni, o tyle znów wydaje się, że w niektórych momentach wokalista nie miał pomysłu jak dana frazę zaśpiewać i znów wyszło to kiepsko. No i z ciekawie zapowiadającego się kawałka zrobiło się bardzo chaotycznie. Jakoś tak na łeb, na szyję i bez pomyślunku.

Początek „Evil below” zaskakuje fajną zagrywką kojarzącą się z dokonaniami zespołu Fight. Później jest niestety coraz słabiej, bo ma się wrażenie, ze każdy z muzyków gra co innego. A całą robotę psuje Leni, który może i ma kawal głosu, lecz niestety nie rozumie, że chrypka to nie wszystko.

Może w „The endless way” uda się znaleźć cos na miarę „Stay with me”? Niestety nie, bo tu już jest istna gonitwa za zającem, bez wytchnienia. Leni wycedza kolejne słowa wersów, lecz nie robi to takiego wrażenia, o które by właściwie chodziło. Solówka pędzi szybko, niczym pociąg relacji Bruksela-Paryż. Jak szybko się pojawia, tak szybko znika, nie pozostawiając na swej drodze właściwie niczego, a zwłaszcza chociażby strzępu melodii w pamięci słuchacza.

„West allis” to jeszcze jedno intro, brzmiące trochę jak dźwięki wyjęte z solowego Watersa, okraszone ciężką gitarą, która przeradza się w „Hitchhiking of pain”. To kolejny numer należący do gatunku około rage’owych, gdzie gitara wraz z perkusją wgniata w ziemię. O ile daje to naprawdę ciekawy efekt, o tyle jeszcze bardziej wgniata w ziemię kiepski wokal. Gdyby zmienić wokalistę, naprawdę byłoby czego posłuchać. Ogólnie mówiąc, wokalista na tym albumie to taki Bruce Dickinson, który nigdy nie spotkał Iron Maiden i pozostał ze swoim Samsonem w drugiej lidze. Brzmi naprawdę kiepsko. Na koniec zostaje jeszcze outro w postaci zniekształconych dźwiękowo „Toreadorów” Bizeta.

Dziwna jest to płyta, tkwiąca w jakimś dziwnym zawieszeniu pomiędzy dawnym a współczesnym graniem metalu. Nie może się zdecydować, czy łupać nowocześnie czy oldschoolowo. Jeśli dodać do tego mało ciekawy wokal, to mamy pełen obraz Drakkara, zespołu, którego można posłuchać, ale który nie jest specjalnie rewelacyjny. Rewolucyjny też nie.

5/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz