1. Ilmarion
2. Shadow the Mithril Mountains
3. The Tempest
4. A Thousand Towers White
5. Fire and Brimstone
6. The Black Mare
7. Lady of Goldenwood
8. Dûrnir’s Forge
9. The Trials of Mount Farnor
10. Throne of Bones
11. Under the Grey Banner
12. Ivory Shores
Rok wydania: 2011
Wydawca: AFM Records
http://www.facebook.com/dragonlandband
Jako nastolatek przeżyłem fascynację literaturą Tolkiena. Młynem na wodę
dla mojego serca i ucha był zatem boom zespołów parających się
symfonicznym powermetalem pokroju Rhapsody (of fire :P) z końca lat
90-tych. Prawdopodobnie jednak po medialny nacisk na te klimaty związany
z ekranizacją Władcy Pierścieni, Petera Jacksona, spowodował u mnie
mocny przesyt. Przesyt klimatem pompą i otoczką. Wydaje mi się, że nie
tylko u mnie. Na muzycznym rynku czerpiącym wprost ze spuścizny Tolkiena
zostali tylko najlepsi… oraz przysłowiowe pionki, których nie dotyczą
zasady komercyjne.
Zespół DRAGONLAND wkupił się w moje łaski dopiero albumem „Starfall”.
Niedoskonała była może sama konwencja… Nieco zbyt powerowo-galopująca
sekcja, ale za to melodie palce lizać. Druga część albumu typowo
soundtrackowa – po prostu mnie zauroczyła. Kolejna płyta z kolei pozbyła
się mankamentów poprzedniczki i „Astronomy” był w moim odczuciu
doskonałą płytą Szwedów.
Długie oczekiwanie na album „Under The Grey Banner” wcale nie ostudziło
moich oczekiwań. Może dlatego rozczarowanie jest większe. Po pierwsze,
formuła epickiej, pompatycznej, napuszonej wręcz, elfickiej epopei
obecnie już do mnie nie przemawia. Uważam, że to formuła wyczerpana.
Recytacje aktorów, których akcent niby z premedytacją jest dramatycznie
brytyjski, innym razem niezbyt czysty, i o wiele za dużo smaczków /
otoczki – to moje główne zarzuty wobec tego krążka. Niestety sprawiają
one, że płyty słucha się dość ciężko. Niby są tu elementy, którymi
zespół urzekał poprzednio, ale dawkowane w niestrawnych proporcjach.
Pląsające delikatne klawisze są w stanie przesłodzić tą już niestrawną
miksturę. Oczywiście elementem obowiązkowym są ściany klawiszy
przydające dodatkowego patosu.
Udawanie „ROF feat Christopher Lee” w utworze „Fire and Brimstone” jest
wręcz żenujące. Zaś sięganie w stylistykę symfonicznego blackmetalu w
utworze tytułowym jest co najmniej dezorientujące.
Nie zrozummy się źle, nie jest to album kiepski. Znajdziemy tu masę
fajnych motywów, solówek czy melodii. Wyrwane z kontekstu mogą się
bardzo podobać.
Sam znajduję tu wyróżniające się utwory, ale zaskakujące jest jak szybko
potrafią mi się znudzić. Tym bardziej jest to zaskakujące, biorąc pod
uwagę dość krótkie czasy trwania utworów.
Oczywiście sympatycy konwencji będą wniebowzięci, w klimatach
symfonicznego powermetalu zespół być może zjedna sobie nową rzeszę
fanów.
Przyznam, że mnie znacznie bardziej odpowiadała formuła albumów podzielonych na dwie części. Stricte metalową oraz symfoniczną.
Czepiam się jednak albumu jako całości. Dla fanów zespołu ten krążek
będzie bowiem istną próbą. Jest to powrót do konwencji pierwszych dwóch
płyt, ale czy taki regres nie zniechęci sympatyków zespołu?
DRAGONLAND AD2011, pomijając już nawet znaczne zmiany składu, to
stylistycznie inny zespół, niż ten który mnie urzekł poprzednimi
krążkami. Inny klimatycznie. Inne jest podejście, inne były zamiary –
inny jest więc efekt końcowy… To muzyka niemal z innej beczki.
5/10
Piotr Spyra