DORMANT DISSIDENT – 2016 – Knightmares

Dormant Dissident - Knightmares

1. Son Of The Lightning
2. S.M.D.
3. Curse Of The Mirrors
4. Dormant Dissident
5. Hangman’s Dance
6. Queen Of The Night
7. I’m Alive
8. Wretched Efforts
9. The King Will Come
10. Dormant Dissident (bonus)

Rok wydania: 2016
Wydawca: –
https://www.facebook.com/DormantDissident


Jak wiadomo, Polska nie jest najlepszym miejscem dla kapel wykonujących klasyczny heavy metal. Wciąż są one rzadkością w naszym kraju, a te, które już są, często bywają mało atrakcyjne (w porównaniu do zagranicznych twórców). Jednak powoli sytuacja ulega zmianie i nie mówię tu o coraz modniejszym zjawisku pt. NOCNY KOCHANEK… Oczywiście niech im się wiedzie; być może również dzięki tejże grupie ludziska zainteresują gitarowymi brzmieniami. Chodzi głównie o to, że na rodzimym podwórku pojawia się coraz więcej kapel, których muzyka ewidentnie zahacza o heavy metal, a jedną z nich jest zielonogórski DORMANT DISSIDENT.

Grupa powstała w 2011 roku i końcem ubiegłego roku wydała własnym sumptem debiutancki album, którego tytuł – jak widać – jest zmyślną grą słów. Podobne zabiegi w nazewnictwie, od lat stosuje m.in. fiński LORDI i przyznam, że jest to jak najbardziej ciekawe rozwiązanie. Uwagę zwraca również sympatyczna oprawa graficzna – okładka jak i reszta bookletu posiada komiksowo – rysunkowe oblicze, co może budzić pewne skojarzenia wobec rodzimej grupy THERMIT. Tym niemniej w przypadku DORMANT DISSIDENT występuje odmienna tematyka; panowie zdecydowali się na umiejscowienie „komiksowych herosów” w otoczeniu architektury przemysłowej w swojskim wydaniu. Pomysł jak najbardziej udany, a przede wszystkim ciekawy.

No, ale nie sama szata zdobi… płytę – czas na dźwięki. W tej kwestii DORMANT DISSIDENT prezentuje wyraziste oblicze. Chodzi o ewidentną przynależność wobec klasycznych odmian szeroko pojętego heavy metalu z naciskiem na lata 80/90. Słuchając „Knightmares” można poczuć m.in. ducha NWOBHM, co najdobitniej oddaje przyjemny „Dormant Dissident”, którego wstęp do złudzenia przypomina dokonania IRON MAIDEN. Fascynację tym zespołem (i to z różnych okresów) czuć w wielu miejscach, co potwierdza również wstęp do „Hangman’s Dance”, gdzie basista stara się podrobić styl Steve’a Harrisa. Niektóre momenty mogą też przywoływać na myśl wcześniejsze dokonania MEGADETH czy METALLICA, czemu nie tylko sprzyja sama muzyka, ale pod pewnymi względami także zachrypnięta barwa głosu Artura Kulińskiego. Fragmentarycznie przewijają się także wątki, których prezencja może budzić skojarzenia wobec GUNS’N’ROSES. Można to poczuć np. w otwierającym „Son Of The Lightning”, którego mówiony wstęp sprawia wrażenie, jakby za moment miały huknąć dźwięki z pogranicza CHILDREN OF BODOM, ale nic takiego nie ma miejsca. Znowu przy okazji energetycznego „S.M.D.” oraz „Curse Of The Mirrors”, słychać fascynację thrashem (spod znaku ANTHRAX). Miesza się ona z klimatem zbliżonym do „Am I Evil” DIAMOND HEAD. Tutaj też zespół z powodzeniem stosuje charakterystyczne, krzyczane chórki wokalne, co jeszcze bardziej zbliża DORMANT DISSIDENT do przeszłości.

Wydawać by się mogło, że tak znamienite wzorce przełożą się na 100% sukces. Jednak żeby tak się stało, zespół musi jeszcze poczekać, popracować. Na chwilę obecną grupie brakuje jeszcze własnego charakteru (oryginalności), a sama muzyka wydaje się być zbyt stonowana, w pewnym sensie zachowawcza. Panowie powinni dołożyć wszelkich starań by ich kompozycje stały się bardziej rozpoznawalne i mają ku temu wszelkie predyspozycje. Brakuje też odpowiedniego ognia, werwy, co może wynikać z wypracowanego brzmienia. Jest ono płaskie, pozbawione głębi, stąd też tłumi przejawy energii. Na uwagę zasługuje jednak fakt, że partie poszczególnych instrumentów są czytelne, a przy samej produkcji zadbano o ich odpowiednie proporcje. Pod tym względem „Knightmares” wypada naprawdę nieźle, szczególnie, że panowie zrobili to bez finansowego wsparcia jakiejkolwiek wytwórni.

Pewne problemy może generować zbyt długi czas trwania płyty (blisko godzina!). Skrócenie materiału o co najmniej kwadrans, na pewno, przyniosłoby lepszy efekt. W tym przeświadczeniu utwierdza również skłonność zespołu do późno – maidenowych dłużyzn. Część kompozycji oscyluje wokół 7 minut, co może nastręczać pewnych trudności. Doskonale zdaje sobie sprawę, że młode kapele chcą jak najwięcej pokazać światu (i to ma swoje plusy), ale w tym akurat przypadku większa powściągliwość byłaby mile widziana. Poza tym mieszane odczucia rodzi bonus – powtórne zamieszczenie „Dormant Dissident” (tyle, że z orkiestracjami). Utwór jest faktycznie udany, jednak prezentacja jednej wersji (najlepiej tej drugiej) byłaby w zupełności wystarczająca.

Instrumentalnie panowie radzą sobie przyzwoicie i nie mają powodów do wstydu. Najlepsze wrażenie robi praca gitar – pod tym względem płyta ma sporo do zaoferowania, a sympatycy solówek będą mieli co zgłębiać. Szkoda, że bębniarz poza solidnym podkładem (co też jest sztuką) nie zdecydował się na większą różnorodność wykonywanych podziałów rytmicznych. W tej materii przydałoby się więcej finezji, wyczucia… Co prawda takie rzeczy przychodzą z czasem, wraz ze wzrostem muzycznej świadomości, a przecież nie można zapominać, że mamy do czynienia z debiutantem! Jednak gdyby na płycie pojawiło się więcej miejsca na techniczne urozmaicenia, większą wrażliwość i do tego dałoby się wyczuć odpowiednią moc; wydawnictwo zyskałoby pod każdym względem. Poza tym zespół boryka się z główną bolączką rodzimych kapel, jaką jest „swojska maniera”. Nie wiem, z czego to wynika, ale większość krajowych grup brzmi po prostu zaściankowo i nie jest to zbyt pozytywna cecha. Na całe szczęście coraz więcej twórców zdaje się walczyć z ów przypadłością i wielu przypadkach można mówić o sukcesie. Dlatego mam szczerą nadzieję, że w niedalekiej przyszłości, podobnie będzie w przypadku DORMANT DISSIDENT!

Na chwilę obecną propozycja zielonogórskiej formacji, w głównej mierze stanowi odzwierciedlenie licznych inspiracji oraz wpływów. Wydają się one mniej lub bardziej świadome, ale ich obecności nie sposób zignorować – po prostu się nie da. Czy to źle czy dobrze, ocenią sami słuchacze. Komu nie wadzi deficyt oryginalności, ten z wysokim prawdopodobieństwem polubi „Knightmakers”, który mimo wszystko, trzeba uznać za materiał udany, szczególnie, że jest to debiut! Najbardziej cieszy mnie jednak fakt, że coraz więcej młodych twórców próbuje swoich sił w heavy/power metalu. Oby przez kolejne lata ta tendencja była tylko i wyłącznie wzrostowa.

6,5/10

Marcin Magiera

oficjalne utwory:

Dodaj komentarz