1. The Best Of Me
2. Pretty Fly
3. I Did Something Bad
4. One Day
5. Mad Motorcyle
6. Night Losers
7. Running Out
8. Never Trust An Asshole
9. Pub’s Calling
10. Cuple Of Beers
Rok wydania: 2016
Wydawca: Dooweet Agency
https://www.facebook.com/dognstylemusic/
Francuski region Szampania-Alzacja-Lotaryngia bezsprzecznie kojarzy się z
wyśmienitymi winami i szampanami, jednak nie samym trunkiem spod znaku
Bachusa człowiek żyje. Muzyczną rockową stronę Alzacji próbuje ukazać
czterech muzyków wywodzących się z miasteczka Epinal. Jakiś czas temu
stworzyli zespół o nieco prześmiewczej nazwie Dog’N’Style. Żartobliwej o
tyle, że internetowa wyszukiwarka zamiast zespołu znajduje między
innymi fryzjera dla psów…
Grupa grająca w składzie: Greg Hal (śpiew), Yan Pierrat (gitara), Robin
Rob’s (gitara basowa) oraz Boub Tchak (perkusja) w 2015 roku wydała
debiutancki krążek zawierający kilka utworów. Czas jednak nie stoi w
miejscu i po serii koncertów między innymi we Francji, Hiszpanii czy
Rosji zespół wydał drugi album zatytułowany „Pub’s calling”. Muzycy
utrzymują, że tworzą stoner metal i heavy rock’n’roll inspirujący się
między innymi Steel Panther. Jak więc to brzmi?
Dziesięcio-utworowy album otwiera ryk silnika jakiegoś szybkiego
samochodu lub motoru w „The best of me”. Ciężkie riffy i bardzo dobrze
zagrana sekcja rytmiczna znamionują dobrą jazdę po bezkresnych drogach.
Rockandrollową jazdę dopełnia dobrze brzmiący głos wokalisty oraz krótka
solówka na gitarze. Szybko, krótko i na temat, bez żadnych zbędnych
nut. Dla pasażera owego samochodu chyba jednak nawet za szybko, bowiem
kawałek kończy się nudnościami…
Jak będzie dalej? Przekonajmy się, przechodząc do utworu drugiego, czyli
„Pretty fly”. Warto zwrócić tu uwagę na świetnie, melodyjny wokal,
który brzmi nieco niżej niż w poprzednim utworze i może troszkę kojarzyć
się z Anthonym Kiedisem z Red Hot Chili Peppers. Bardzo nowocześnie
brzmiący rock, okraszony ciekawą solówką. Utwór idealnie nadający się na
singla promującego album.
Po niespełna czterech minutach jesteśmy przy numerze trzecim. ”I did
something bad” to kawałek, który rozpoczyna się od zwinnego riffu, który
w refrenie trochę przyspiesza. Ciekawe, melodyjne granie na chwilę
przerywa krótkie dojście do głosu basisty. Jednak pierwszą gitarą w
zespole jest Yan i to on trzyma w ryzach ten numer. Pod koniec Greg
próbuje jeszcze wykrzesać z siebie nieco growlu/krzyku. Troszkę
niepotrzebnie, ale na szczęście nie burzy do to ciekawej kompozycji.
Duże brawa dla naprawdę niezłych muzyków.
Numer cztery na płycie to „One day”. Rozpoczyna go zwinna przekładanka
palców na gryfie gitary. Potem jest tylko i aż rockowo. I tym razem Greg
próbuje swego krzyku. Trzeba przyznać, że potrafi zarówno nieźle po
prostu śpiewać, ale i czasem rozedrzeć „japę”. Jest to kawałek, który
spokojnie mógłby gościć na rockowych antenach radiowych w naszym kraju i
z pewnością podobałby się fanom takiego grania.
Kolejny numer, „Mad motorcyle”, jest ciężki niczym Harley, do zwrotek
troszkę niestety wkrada się monotonia, ale za to refren posiada ciekawą
zmianę tempa. Na szczęście kawałek trzyma świetna gra gitary basowej i
niestrudzony w solówkach Yan.
Szósty w kolejce, „Night losers” to nisko nastrojona gitara i podobnie
grany rock. Nisko, ciężko ze smakowitą grą gitary basowej w tle. Kolejny
dobry kawałek do grania w stacjach radiowych. Na pochwałę zasługuje
znów świetny krzyk wokalisty, ale i także melodyjny śpiew w refrenie.
„Running Out” otwiera fajna gra na banjo żywcem wycięta z filmów z Lucky
Lukiem. Z czasem jednak banjo przeradza się w ciężko brzmiąca gitarę
elektryczną. Każda partia nowego riffu to kolejne zaskoczenie, bowiem
niby wydaje się, że żaden do siebie nie pasuje, lecz wszystkie razem
stanowią niezły kawałek z fajnym refrenem, no i ten ciągle pojawiający
się motyw z intra na banjo. Murowany kandydat na drugiego singla.
Do końca albumu zostały trzy numery – pierwszym z nich jest „Never trust
an asshole”. Podobna do wcześniejszej gra gitary, co powoduje lekką
wtórność. W samym utworze nic odkrywczego się nie dzieje, można więc
spokojnie przejść do numeru tytułowego: „Pub’s calling”. Niestety
kawałek nie wyróżnia się niczym, co mogłoby jakoś wpaść w pamięć na
dłużej. Aż dziwne, że to utwór tytułowy – zespół gra bardzo porządnie,
jednak riffy są do siebie bliźniaczo podobne.
Może na zakończenie będzie troszkę inaczej? „Couple of beers” rozpoczyna
się dosyć ciekawym riffem, jednak z czasem riff rytmiczny znów zaczyna
przypominać te, które już znam z początku płyty. Sam wokal bez zarzutu,
melodyjnie i rockowo – tak, jak trzeba.
Całkiem przyjemna płyta z niezłymi momentami, ale też i wtórnymi
riffami. Widać i słychać, że panowie dobrze wiedzą, o co chodzi w graniu
rocka, jednak brakuje im jeszcze doświadczenia w tworzeniu
niesztampowych kompozycji. Może z czasem dojrzeją jak winorośl i jeszcze
będą z tego wyborne muzyczne owoce.
7/10
Mariusz Fabin