DICKINSON, BRUCE – 2005 – Tyranny of Souls

DICKINSON, BRUCE - 2005 - Tyranny of Souls

1. Mars Within (intro)
2. Abduction
3. Soul Intruders
4. Kill Devil Hill
5. Navigate the Seas of the Sun
6. River of No Return
7. Power of the Sun
8. Devil on A Hog
9. Believil
10. Tyranny of Souls

Wydawca: Mayan Records
Rod Wydania: 2005
http://www.screamforme.com


Przełom XX i XXI wieku przyniósł dwie metalowe petardy. Pierwsza to powrót Roba Halforda do Judas Priest. Druga zaś to także powrót – Bruce’a Dickinsona w objęcia Żelaznej Dziewicy. I o ile z perspektywy czasu „Angel of retribution” (pierwszy album po powrocie Roba – 2005) jest albumem dość dyskusyjnym (bo to zdecydowanie nie „Painkiller Part II”, na który zdawało się czekać wielu fanów i krytyków), o tyle „Brave new world” (pierwszy album po powrocie Bruce’a – 2000) takich wątpliwości już nie powoduje (nowa jakość oparta na trzech gitarach prowadzących – oprócz Bruce’a skład grupy uzupełnił także Adrian Smith). Maidenowa machina rozkręciła się na dobre i w trzy lata później mieliśmy kolejny album („Dance of death”), który również miał niezłe momenty.

Wykorzystując dobrą sytuację w obozie Maiden Bruce postanowił natomiast raz jeszcze wejść do solowej rzeki, by nagrać następcę „The chemical wedding” (1998). I ponownie zaprosił do współpracy Roya Z, który w 2000 roku w wyśmienity sposób dopomógł przecież Halfordowi w jego „Resurrection” (a przy okazji namówił Bruce’a do gościnnego występu w jednym z utworów). Obok Roya, który gra tu na gitarze, a w dwóch utworach na basie (a także całość wyprodukował), możemy usłyszeć Davida Moreno (perkusja), Raya Burke i Juana Pereza (gitara basowa, wymiennie) oraz Maestro Mistheria (na co dzień Giuseppe Iampieri – klawisze).

Pora zatem włożyć płytę do odtwarzacza i posłuchać, jak Bruce odpoczywa od Iron Maiden. Album rozpoczyna krótkie intro w postaci „Mars within”. Jest mrocznie, klimat trochę jak z ciemnej uliczki, gdzie z kanałów ściekowych wydobywa się zamglony głos wokalisty. Chwilę później Roy uderza w gitary i robi się wgniatająco, a w ciągu tych niespełna stu sekund również Dickinson nie pozostawia na słuchaczu suchej nitki. Z ciekawością więc przechodzimy do dwójki, która jest płynnym przedłużeniem pierwszego utworu. „Abduction” to już metal najwyższej klasy. Dynamicznie, motorycznie, zwięźle na temat. Gitara Roya Z przypomina trochę maidenowe przekładanki połączone z sunącą po torach lokomotywą. I o ile kunszt Roya jest doskonale w metalowym świecie znany, o tyle równie wyśmienicie sprawuje się Moreno, doskonale zmieniając rytm. Numer ma niespełna cztery minuty, ale ani przez sekundę nie traci niczego ze swej zadziorności, mało tego: jeszcze ostrzej jest podczas solówek. Utwór kończy „bolidowe” hamowanie stworzone za pomocą gitary. Ale czy na pewno hamujemy?

Otóż nie, bo oto nadciąga następny błyskawiczny numer – „Soul intruders”. Wiadomo, że Steve Harris świetnie strzela z gitary basowej, ale Roy Z także ma na tym polu co nieco do powiedzenia. I dobrze to słychać. Kawałek to też solidna lokomotywa, ale tym razem troszkę wolniejsza i nieco cięższa. Jest melodyjnie, ze świetnie brzmiącym Dickinsonem (to chyba ostatni album, na którym Bruce’owe „górki” mnie nie drażnią), który na koniec serwuje nam swój znak rozpoznawczy – wyborne rozciągnięcie frazy.

Kolejnym numerem jest głęboko rozpoczynające się „Kill Devil Hill” (inspirowane pierwszym udanym lotem braci Wright). Później jest już tylko mięsiście, ze świetnym basem w tle i równie dobra perkusją. Mamy tu także do czynienia z niesamowicie melodyjnym refrenem, który ubrany jest w dobra gitarę i jeszcze lepsze organy, które momentami mogą przypominać klawisze wykorzystywane u Dio. Końcówka numeru trochę traci na mocy, zmierzając ku rejonom rozmarzonym, niemal „kosmicznym”. Ale na szczęście podkreśla tym samym świetne partie klawiszy i basu, które stanowią bogactwo utworu.

Stronę A albumu wieńczy metalowa ballada „Navigate the seas of the sun”. Zaczyna się klasycznie: od gitary akustycznej, delikatnego werbelka i dziwnych klawiszy. Bruce śpiewa spokojnie, jednak z czasem wartość emocjonalna utworu podnosi się za sprawą górskich wokalnych wojaży. Dopasowują się idealnie do tego pozostali muzycy, decydując się dołożyć nieco mocy, jednak wszystko to jest trzymane w ryzach i nie daje uciec poza balladowe ramy. Całkiem przyjemna propozycja, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy bowiem i czysta gitarę, i świetny śpiew Dickinsona, i ciekawe solówki, zarówno na gitarze elektrycznej, jak i akustycznej, a całość spina „wtórowanie” wokalisty gitarze. Ale przede wszystkim „Navigate…” to doskonała, chwytliwa kompozycja o naprawdę wielkiej klasie.

Stronę B z hukiem otwiera „River of no return”. Dość nowoczesne klawisze okraszone ciężką gitarą. Później jest troszkę spokojniej, ale przez to nie mniej mrocznie i groźnie. Bruce tym razem startuje nisko, by za chwilę podnieść swój głos do niesamowicie brzmiących wysokich lotów. Warto w tym numerze zwrócić uwagę na delikatne pianinko w tle. Jednak to, co wydarza się później w tej kompozycji każe złożyć ręce do oklasków: jest wgniatająco i ciężko, z fajną solówką. Jedyny minus jest taki, że kiedy się robi naprawdę smakowicie, muzycy postanawiają powrócić do refrenu. Troszkę to zachowawcze, bo gdyby tak trochę wyjść z tych ram i dać możliwość wydobycia więcej solowych dźwięków, byłoby naprawdę rewelacyjnie. Ale i tak jest wybornie.

„Power of the sun” z początku brzmi jak zamierzona wariacja na temat którejś z szybkich piosenek Iron Maiden. Jest dynamicznie, zwięźle, gitarowo i bardzo maidenowo. Wszystko to jednak bez jakiegoś konkretnego twórczego wkładu w całość – raczej typowy wypełniacz, bez euforii.

Spokojnie więc można przejść do „Devil on a hog”. Tu już nie ma żartów. Od samego początku mamy do czynienia ze świetną gitarą, która rozpędza numer, kojarzący się mocno ze wcześniejszymi solowymi dokonaniami Dickinsona, z okresu, kiedy „nie chciał być wytatuowanym milionerem”. Wspaniałym smaczkiem jest króciutki dźwięk odpalanego harleyowego silnika w połowie utworu (oczko w stronę Roba H.?).

Przedostatnią propozycją jest ciężki i duszny „Believil” (świetna gra słów!), klimatem zbliżony do samego początku albumu. Również i tu wokalista brzmi groźnie, przygotowując słuchacza na przyjęcie porządnego kopniaka. A jest on potężny, głównie za sprawą świetnej perkusji i gitary. To jednak tylko preludium do tego, co się wydarzy. Napięcie i ciężar nie opuszcza bowiem słuchacza aż do końca tego kapitalnego numeru. Majstersztyk w postaci wgniatających klawiszy i jeszcze cięższej gitary, która z każdą sekundą zaczyna coraz mocniej sprzęgać ze wzmacniaczem.

Czas na zamknięcie albumu, idealne zwieńczenie krążka, czyli utwór „Tyranny of souls”. Przejmuje on niepokój z końcówki poprzedniego utworu, eksplodując wreszcie kapitalną gitarą i melodyjnym, ale potężnym refrenem. Również i ciężar gitary wgniata w fotel, podobnie zresztą jak praca perkusji. Dłużny nie pozostaje także i sam wokalista, który co rusz wymyśla nową partię melodii. Ależ się dzieje w tym numerze! Jest i wściekłość, i bardzo dobra solówka, idealnie dopasowana do złowieszczego klimatu kawałka, będącego w warstwie tekstowej przemyśleniami Dickinsona na temat szekspirowskiego „Makbeta”

Wciąż świetnie się słucha tej płyty. Jej długość (czterdzieści minut z sekundami) nie męczy. Kompozycje (z jednym wyjątkiem) są naprawdę wyśmienite, zwarte, ciężkie, ale przy tym szalenie melodyjne. Sam Bruce natomiast brzmi doskonale, chyba nawet lepiej, niż na dwa lata wcześniejszym i rok późniejszym albumie z Eddiem na okładce.

9/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz