1. Brainwave 7:50
2. Heartleft 2:23
3. Dreamlack 9:44
4. Severance 10;47
5. Unsound Counterpart / Delusion Stigma 6:16
6. Turbid Mind And Season Madness 4:34
7. Darkroom 2:24
8. Sepia 10:33
Rok wydania: 2010
Wydawca: Dianoya
http://www.myspace.com/dianoya
Z zespołem Dianoya zetknąłem się po raz pierwszy podczas festiwalu rocka
progresywnego w Gniewkowie w 2009r. Właściwie to spotkanie nasze było
zupełnie przypadkowe, gdyż grupa została dokooptowana do festiwalowego
składu dosłownie w ostatniej chwili. Ich muzyka była dla mnie wówczas
zupełną nowością, a początkowo zwróciłem uwagę przede wszystkim na
umiejętności techniczne poszczególnych muzyków. Szczególnie spodobała mi
się współpraca obu gitarzystów, to jest właśnie mocna strona Dianoya –
dwie równorzędne gitary. Nie jest to sytuacja przecież częsta wśród
zespołów progresywnych. Tak czy inaczej występ wypadł naprawdę
znakomicie, a po jego zakończeniu udało mi się porozmawiać z niezwykle
sympatycznymi członkami grupy, którzy emanowali młodzieńczą werwą i
zapałem.
Premiera debiutanckiej płyty z wielu względów ulegała opóźnieniu, a w
międzyczasie Dianoya zaczęła intensywnie koncertować, dzięki czemu
przestała być anonimowa w polskim światku muzycznym. Oczekiwanie na nowy
krążek zaczynało powoli doskwierać, tym bardziej że naostrzyłem sobie
apetyt promocyjnym singlem, który odsłonił przede mną przedsmak
pełnowymiarowego materiału.
Muzyka Dianoya jest niezwykle skomplikowana, trudna, zakręcona i niezbyt
przyjazna przy pierwszych dwóch, trzech podejściach. To jedna z tych
płyt, którym należy poświęcić całą uwagę, nie można tej twórczości
słuchać mimochodem, gdzieś w samochodzie czy podczas rutynowych
codziennych zajęć. Sam złapałem się na tym, że niektóre dźwięki
zaczynały mnie po prostu drażnić. Dopiero gdy pozwoliłem tym utworom
ogarnąć mnie całkowicie, dostrzegłem w nich ukryty wzór i ukryte piękno.
Muzycy zabierają nas w naprawdę mroczną, momentami wręcz ponurą i
przytłaczającą podróż po ostrych jak brzytwa gitarowych riffach,
osadzonych w mocnym, a nawet surowym rytmie i brzmieniu perkusji. Abyśmy
się nie zgubili w tym gęstowiu, towarzyszy nam i prowadzi nas głos
wokalisty, a jako dodatkowe wskazówki dostajemy subtelny podkład
instrumentów klawiszowych. Pojawiające się tu i ówdzie solówki gitarowe
są piekielnie naostrzone i agresywne. Cały klimat tej płyty sprawia
wrażenie jakby przebywania w transowym śnie, w którym otacza nas mroczny
poblask niebezpieczeństwa, ale wiemy, że nic nam jednak złego nie
grozi. Atmosferę tę podkreśla szczególnie utwór „Unsound
Counterpart/Delusion Stigma”.
Dianoya eksploruje tereny, na które nie odważył się podążyć zespół
Riverside. Tutaj właśnie widać pomiędzy tymi grupami pewne podobieństwa.
Dianoya wydaje mi się być swego rodzaju przedłużeniem Riverside. Nie
wiem czy zamierzonym czy też nie. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia.
Muzyka Dianoya ma bardziej zakręcony charakter, inteligentnie, a
momentami też psychodelicznie odchodzi w stronę cięższych klimatów
rockowych. Muzycy kładą raczej nacisk na swego rodzaju atmosferę,
klimat, ten trans, o którym wspominałem, niż na konkretną, w miarę łatwo
przyswajalną melodię. Pod tym względem słychać tutaj wpływy zespołu
Tool. Bywają momenty, że muzyka na tej płycie jest jak najprawdziwszy
walec, który bezlitośnie prze do przodu i miażdży wszystko na swojej
drodze. Właściwie mamy tu tylko trzy wyjątki od tej reguły: „Heartfelt
Souvenir”, będący introdukcją do „Dreamlack”, i dwa ostatnie utwory w
postaci „Darkroom” i „Sepia”. Ten pierwszy jest właściwie takim krótkim,
wyciszonym wstępem do jednego z najlepszych nagrań na tym krążku.
„Sepia” stanowi jakby swego rodzaju dysonans w stosunku do pozostałych
nagrań. To utwór dość spokojny, wręcz balladowy, choć jego końcówka jest
już zdecydowanie mocniejsza, ze znakomitą solówką gitarową. Jeśli
rzeczywiście prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym jak kończą, to
wszyscy członkowie Dianoya są stuprocentowymi facetami.
Jak już wspominałem technicznie muzycy wydają się być niemal
perfekcyjni. W każdym razie tak uważa moje ignoranckie ucho. Głos Filipa
Zielińskiego dość intrygująco wpasowuje się w ten muzyczny koktajl
Mołotowa, choć nie jest jakoś wybitnie mocny czy drapieżny. Zresztą nie
ma zupełnie takiej potrzeby. Na uwagę zasługuje również naprawdę dobra
znajomość angielskiego, a w każdym razie całkiem niezły akcent.
Brzmienie krążka wydaje się być momentami lekko przesterowane,
szczególnie jeśli chodzi o gitary. Nie wiem czy to celowy zabieg, ale
dodaje jeszcze więcej mrocznego już przecież nastroju. Osobiście
przyczepiłbym się do świszczącego lekko soundu talerzy. Może przesadzam,
ale wydaje mi się, że brzmią jakby niezbyt czysto. Poza tym mamy do
czynienia z nowocześnie i współcześnie wyprodukowanym albumem, który
dodatkowo został bardzo profesjonalnie opakowany i wydany.
Debiut Dianoya to niezwykle równa płyta i za to też należą się pochwały.
Ta naprawdę trudna w odbiorze i kompleksowa muzyka nie powinna jednak
zmęczyć cierpliwego słuchacza. Słuchacza, który oczekuje od muzyki
czegoś więcej. Oczekuje od niej ukrytych tylko dla niego wspaniałych
muzycznych przeżyć. Słuchaczu, nie poddawaj się za wcześnie, dla Ciebie
też coś tam jest. Musisz to tylko odnaleźć, a żeby to zrobić, zakup
pierwszą płytę młodego polskiego zespołu Dianoya i zamknij się na jakiś
czas tylko z nią i odtwarzaczem CD. Po kilku przesłuchaniach będziesz
zupełnie nowym człowiekiem. Kimś, kto został dotknięty „boską
niejasnością”.
8/10
Arkadiusz Cieślak