1. New Life 3:46
2. I Sometimes Wish I Was Dead 2:18
3. Puppets 3:58
4. Boys Say Go! 3:07
5. Nodisco 4:16
6. What’s Your Name? 2:45
7. Photographic 4:46
8. Tora! Tora! Tora! 4:36
9. Big Muff 4:25
10. Any Second Now (Voices) 2:35
11. Just Can’t Get Enough 3:45
Rok Wydania: 1981
Wydawca : Mute Records
http://www.depechemode.com
Rockowe uniwersum zna kilka takich przypadków, w których występuje
następujące zjawisko: powstaje zespół, którym kieruje określony lider.
Pod jego wodzą grupa nagrywa debiutancki album, który zawiera materiał
skomponowany w całości lub niemalże w całości przez ową centralną postać
grupy i który odnosi umiarkowane sukcesy. Niby wszystko w porządku,
lecz niestety zaraz potem ten lider z takich czy innych przyczyn
opuszcza szeregi formacji, pozornie skazując ją na rozpad. Jednak
pozostali muzycy przegrupowują się, wysuwają na front nowego kompozytora
i po kilku latach odnoszą znacznie większy sukces niż w pierwotnym
składzie, niejako przyćmiewając swoje wcześniejsze dokonania.
Najsłynniejszym tego rodzaju fenomenem jest bodajże Pink Floyd, który
dziś wszyscy kojarzą z pryzmatem na tle białego muru, dopiero zza
którego wylatuje rajski ptak w osobie pierwotnego szefa gigantów rocka
progresywnego, Syda Barretta. Z cięższych brzmień za podobny przykład
może posłużyć zespół Misfits, który założony i pierwotnie prowadzony
przez Glenna Danziga osiągnął zarówno artystyczny jak i komercyjny
szczyt dopiero w 1997 roku wraz z płytą „American Psycho”, w momencie
gdy jego były lider właśnie rozstał się z muzykami, którzy zapewnili
sukces jego solowemu projektowi i rozpoczynał etap pikowania w dół, z
którego do dziś nie udało mu się z powrotem poderwać.
Z czym natomiast kojarzy nam się grupa Depeche Mode? Z upajaniem się
ciszą oczywiście. Angielska grupa swój prawdziwy rozkwit popularności
przeżyła w 1990 roku, gdy na jej siódmym albumie studyjnym „Violator”
zagościł, wydany również jako singiel, utwór „Enjoy The Silence”. Zespół
oczywiście był już wcześniej znany, ale wciąż jednak wspinał się po
szczeblach kariery, a tu nagle za sprawą jednego numeru (no dobrze,
oddam także honory drugiemu singlowi z „Violator”, czyli „Personal
Jesus”) stał się mega gwiazdą, wszedł na poziom, którego nigdy wcześniej
nie osiągnął, i którego (mimo wielu wspaniałych albumów późniejszych)
już potem nie przeskoczył.
Cztery lata później w górnych rejonach list przebojów zagościła urokliwa
ballada z płyty „I Say I Say I Say” duetu Erasure. Tak samo jak w
przypadku Depeszów, tandem Andy Bell/Vince Clarke miał już wcześniej na
koncie kilka umiarkowanych hitów, ale dopiero dzięki „Always” o tych
dwóch muzykach usłyszał cały świat. Dziś skupię się na drugim z
wymienionych Panów.
Mało który z „piknikowych” fanów Depeche Mode wie, że w początkowym
etapie działalności największym filarem brytyjskiej grupy był właśnie
Vince Clarke. To on stworzył lwią część materiału, która trafiła na
wydany w październiku 1981 roku debiutancki album grupy, „Speak &
Spell”.
Clarke to oczywiście swoisty Wielki Elektronik, więc już na swojej
pierwszej płycie zaprasza słuchacza do stworzonego przez siebie
komputerowego imperium. Porównanie do jednego z dwóch głównych
antagonistów Pana Kleksa nieprzypadkowe albowiem niektóre z melodii na
„Speak & Spell” śmiało by mogły posłużyć za soundtrack do co
poniektórych scen z bajkowego świata Jana Brzechwy. Zaczyna się od „New
Life”, pogodnego songu w umiarkowanym tempie, którego tytuł można uznać
za zwiastowanie nadejścia zupełnie nowych trendów we wszystkich
odmianach muzyki rozrywkowej, które miały obowiązywać w tamtej dekadzie.
Jakże ogromnie się to brzmienie różni od tego, które dziś się kojarzy z
tym szyldem… Zaraz potem mamy stylistyczny zwrot, ale nadal nie w tym
„oczywistym” kierunku. Bowiem dźwięki rozpoczynające „I Sometimes Wish I
Was Dead” przywodzą na myśl, dzięki temu charakterystycznemu
zniekształceniu, tradycyjne melodie z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Jako trzeci w kolejności leci mój faworyt z tej płyty, „Puppets”. Jego
wstęp kojarzy mi się ze ścieżką dźwiękową jednego z moich ulubionych
filmów wszech czasów, czyli „Christine” Johna Carpentera powstałego na
kanwie identycznie zatytułowanej powieści Stephena Kinga. Wokalna
maniera Dave’a Gahana w tym numerze zaczyna powoli przypominać tę, która
wkrótce stała się wizytówką frontmana grupy. Kolejne utwory kontynuują
taneczną stylistykę proponowaną przez Clarke’a. Do „Boys Say Go!” co
prawda nie powstał klip, ale jestem sobie w stanie dokładnie wyobrazić
jakby takowy mógł wyglądać. Gahan gibający się w rytm kiczowatej
choreografii, obowiązkowo już z nażelowanym krótko przystrzyżonym
„lotniskiem” w towarzystwie paru czarnoskórych tancerzy i co jakiś czas
przebitki na członków grupy prowadzących grupę randomowych statystów na
barykady. W 1981 roku to byłby hit.
Pomiędzy dwoma następnymi utworami zachodzi jeszcze większy kontrast niż
pomiędzy utworami nr 1 i 2. „Nodisco” to bodajże najbardziej zimna (a
co za tym idzie kojarząca się z co bardziej nasyconymi elektroniką
odłamami Nowej Fali) piosenka na płycie, zaś „What’s Your Name?” to
kolejne kiczowate umpa-umpa do tupania nóżką. Zarówno Gahan, jak i
Martin Gore zgodnie uważają ten numer za najsłabszy w swojej karierze.
Całkowicie ich rozumiem. Nie chodzi nawet o to, że takie wesolutkie
melodyjki nie pasują do pozostałych utworów. Zarówno „What’s Your Name?”
jak i „Boys Say Go!” to po prostu takie mdłe pioseneczki dla chłopców
kochających inaczej. Aż trudno uwierzyć, że czterech w pełni
heteroseksualnych mężczyzn wypuściło tego rodzaju dźwięki. Przeczytałem
gdzieś nawet na jakimś blogu, że te dwa utwory sprawiły, że jego autor
stał się gejem.
Wraz z „Photographic” wracamy we właściwe rejony. W tym miejscu albumu
nasuwa mi się kolejne, już trzecie skojarzenie z moimi ulubionymi
dziełami kinematograficznymi, ponieważ ten numer, przynajmniej miejscami
przywodzi mi na myśl motywy towarzyszące heroicznym poczynaniom Davida
Hasselhoffa w kultowym serialu „Knight Rider”. Kawałek płynnie
przechodzi w pierwszy z dwóch utworów Martina Gore’a na tym albumie.
„Tora! Tora! Tora!” daje wyraźne świadectwo, że mamy do czynienia z
innym kompozytorem. Baza utworu jest bardzo mroczna i niepokojąca,
jednak kontrastuje z nią ni to wesoły ni to smutny motyw przewodni. To
pierwszy w karierze zespołu dowód na to jak Gore potrafi spajać ze sobą
elementy z pozoru do siebie nie pasujące. W swojej drugiej kompozycji,
„Big Muff”, muzyk proponuje instrumentalną zabawę różnego rodzaju
syntezatorami a la Marek Biliński. Brzmi ona troszkę niedopracowanie.
Choć ma stałą bazę, to jednak zagrywki pełniące rolę motywu przewodniego
sprawiają wrażenie improwizacji, z której dopiero mogłoby się wyłonić
coś konkretnego.
Gore daje również popis umiejętności wokalnych, wykonując partię
głównego wokalu w kompozycji Clarke’a „Any Second Now (Voices)”.
Podtytuł w nawiasie jest znamienny, gdyż pierwotnie kompozycja również
była instrumentalna. Dobrze, że Panowie zdecydowali się na dodanie głosu
Martina, bez niego ten utwór, pozbawiony rytmicznego pulsu, bazujący
jedynie na rzadkich uderzeniach basu Andy’ego Fletchera i wypełniony
kolejną mieszaniną dźwięków pozbawionych wyraźnego układu byłby jeszcze
nudniejszy niż „Big Muff”. A tak trzyma poziom zarówno wokalnie jak i
instrumentalnie.
Album wieńczy trzeci i ostatni singiel z albumu, zarazem jedyny do
którego powstał teledysk, „Just Can’t Get Enough”. To słusznie wybrany
do promocji albumu, chwytliwy kawałek z wielokrotnie powtarzaną tytułową
frazą. Towarzyszący mu obrazek przedstawia zniewieściale wyglądającego
Gahana wdrażającego charakterystyczne kroki taneczne, które w
późniejszych latach stały się jego znakiem rozpoznawczym oraz
podśpiewujących pod nosem Clarke’a, Gore’a i Fletchera przy klawiaturach
z przebitkami na cały kwartet siedzący w barze, popijający kolorowe
drinki.
„Speak & Spell” to jedna z tych płyt, odnośnie których można by użyć
oklepanego stwierdzenia „jak na debiut – w sam raz”. Jak już
wspominałem, zarówno Clarke, jak i pozostała trójka na swoje największe
sukcesy musiała jeszcze kilka lat poczekać…
6,5/10
Patryk Pawelec