1. Speed King
2. Bloodsucker
3. Child in Time
4. Flight of the Rat
5. Into the Fire8
6. Living Wreck
7. Hard Lovin’ Man
8. Black Night
Rok wydania: 1970
Wydawca: Harvest
https://www.deeppurple.com
Płyta skała. Muzyka wykuta ze skały, pięknej, malowniczej, ale również
twardej, nieprzewidywalnej, chropowatej o bogatej fakturze muzycznej.
„Speed King” zaczyna się jak jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy,
utwór stricte heavy czy też thrashmetalowy, lawiną ostrych jak brzytwa,
wręcz brzydkich i pogmatwanych dźwięków – jakby zespół chciał
zaprezentować cały swój dorobek kompozycyjny w tym krótkim chaosie
dźwiękowym. Następnie pojawiają się w tym utworze niebanalne riffy i
kontrapunktowe zagrywki zespołu oraz znakomicie wpasowujący się głos
wokalisty, Iana Gillana. Nad tymi wszystkimi dźwiękami unosi się
niesamowita aura majestatycznych nut Jona Lorda, który wydaje te dźwięki
z organów Hammonda.
Druga kompozycja „Bloodsucker” już samym tytułem wciąga słuchacza w
pewien klimat, który jest potęgowany zmyślnym riffem głównym. Po krótkim
wprowadzeniu gitary pojawia się melodyjny i opanowany głos Gillana, a
zaraz potem wyższa, mocniejsza partia wokalu. I ten wszechobecnie
panujący riff Ritchiego Blackmore’a, który do końca nadaje tej
kompozycji dużego uroku.
„Child In Time” to utwór – symbol tamtej epoki mówiący o okrucieństwach
wojny, którym zespół chciał zaprotestować przeciwko przemocy panującej
na świecie. Sama konstrukcja utworu to swoista epopeja i podróż muzyczna
wszystkich członków zespołu obrazująca różne nastroje, tak zmienne jak
koleje losów na wojnie. To rockowy skarb z wciągającą introdukcją Jona
Lorda i jak zwykle jedyną w swoim rodzaju partią wokalną Iana Gillana,
która wznosi się coraz wyżej i niezwykle dramatycznie. Jego głos może
obrazować świst i wybuchy spadających bomb, jak również krzyk rozpaczy
ofiar wojen. Należy wspomnieć też o perkusiście Ianie Paice i basiście
Rogerze Gloverze, którzy solidnie, ale i plastycznie budują dźwięki
sekcji rytmicznej, tak nieodzowne w tej mocnej muzyce. Następnie
eksplozja muzyki pęka jak ściana dźwięków, która jest tonowana melodyjną
partią gitary Blackmore’a, ale potem solówka gitary rozłupuje cały
utwór długą ścieżką brzmienia, które jakby nie miało końca, aż do
momentu kiedy to raptownie kończy się ta część tego długiego utworu i
znów zostaje wprowadzony organowy nastrój Lorda i wchodzi Gillan z
przejmująco prawdziwym i tragicznym głosem aż do dramatycznego końca. Na
uwagę zasługuje słynne wibrato wokalisty, które w pewien sposób
definiuje ten utwór i stanowi o jego sile, a także stanowi popis jego
ówczesnych możliwości wokalnych.
„Flight Of The Rat” zaczyna się jakby samonapędzającym się prostym ale
ciekawym riffem, który dla mnie znaczy więcej niż cała kompozycja „Smoke
On The Water”. A utwór ten rozbrzmiewa trochę niezauważalnie po swoim
poprzedniku. Mimo że szybszy, daje chwilę wytchnienia. I ponownie
niezwykła solówka na organach Jona Lorda, po której nie można nic dodać
ani ująć, a gitara w rękach Blackmore’a nie daje najmniejszej plamy.
„Into The Fire” to utwór, który hipnotyzuje swoim riffem – cały czas
jeden z moich ulubionych! Walcowato grający zespół brzmi jakby uciął
sobie komara. I ten wywołujący ciarki niezapomniany Hammond Jona Lorda
grający w tle w parze z następującą, rozluźniającą solówką Ryśka
Blackmore’a.
„Living Wreck” to znowu coś wspaniałego. Lord, Lord, Lord… kopiący i
kąsający organami jak żmija. Ale na początek perkusja Paice’a,
nieprześcigniony Blackmore i melodyjny, słodki Gillan.
„Hard Lovin’ Man”. Galopujące i kowbojsko brzmiące wprowadzenie
‘zepsute’ burzą nut Lorda i jak zwykle niezastąpiony Gillan. Blackmore
podkładający ‘kłody’ gitar pod głos wokalisty i obrazowa solówka Lorda z
dźwiękami imitujacymi odgłosy karetek i bomb lotniczych i coraz szybsza
i melodyjniejsza gitara. Następny wielki utwór i następny majstersztyk
zazębiający tak motorycznie i pomysłowo wszystkie partie, jak tylko się
dało. Magia. Magia Muzyki. Magia chwil młodych muzyków uchwycona i
zapisana w odpowiednim czasie.
I na koniec utwór dodatkowy, który nie znalazł się na pierwotnym
tłoczeniu płyty. „Black Night” o tym samym klimacie i brzmieniu co
reszta utworów z tej płyty. Kawałek rozrywkowy, wręcz rockendrolowy, a
nawet manifest hardrockowy o bardzo ciemnej aurze (patrz nie tylko
tytuł) i morderczo ciężki jak na utwór singlowy tamtej epoki. Zawsze
uśmiecham się w duchu, kiedy go słyszę w jakimś mniej komercyjnym radiu.
Na tej płycie nie ma słabszych momentów i należy pamiętać, że jest to
1970 rok. Była to epoka, w której liczyły się utwory singlowe, a ten
album okazał się swoistą rockową skałą, która opiera się czasowi aż do
dzisiaj. Są tu utwory oczywiście bardziej znane, jednakowoż jest to
monolityczna materia muzyczna wolna od jakichkolwiek wypełniaczy
muzycznych. Majstersztyk epoki wczesnego hard rocka/heavy metalu, który
szczerze polecam każdemu, kto go jeszcze nie zna.
Robert Kubiak
(tekst nagrodzony w konkursie dotyczącym Deep Purple)