1. Worship The Grave
2. The Saviour’s Tomb
3. Ashes
4. On Trails Of Death
5. Prayer For The Dawn
6. Cult Of The Fading Light
7. Through Nameless Ages
8. Outsourcing The Brain
9. Enwrapped In Guts
10. The Sky Is Empty
Rok wydania: 2016
Wydawca: Napalm Records
http://www.dawnofdisease.com/
Rzekomo w death metalu zostało powiedziane już wszystko – co niektórzy tak przynajmniej twierdzą. Jednak bacząc na zawartość ostatnich albumów m.in. takich grup jak Obscura, Be’Lakor czy Burial Vault, nie sposób nie zanegować powyższej tezy. Tak naprawdę nie ma ona pokrycia w rzeczywistości, bo przecież wciąż istnieją zespoły, które mimo niełatwego zadania, nadal potrafią wnieść do deathmetalowej stylistyki powiew świeżości, pierwiastek rozniecający ogień. Tak też się dzieje za sprawą niemieckiej grupy Dawn Of Disease i ich najnowszego (już trzeciego) krążka.
Jeszcze ciepły „Worship The Grave” ukazał się w zeszłym miesiącu i bez wahania mogę stwierdzić, że jest to kawał soczystej ekstremy, której smakowanie najzwyklej w świecie sprawia przyjemność. To, co mnie ujęło już na wstępie, to wyraźnie zaakcentowane przywiązanie do tradycji, jak również bliżej nieokreślony magnetyzm, jakim ów wydawnictwo emanuje. Zespół po mistrzowsku przeniósł elementy i założenia muzyki lat 90–tych do teraźniejszości. Dostosował jej oblicze tak sprytnie, by nie zatraciła ona dawnego klimatu, a przy tym nie odstawała od obecnie realizowanych produkcji. Mimo znajomych, sprawdzonych rozwiązań, nie ma tu mowy o kalkomanii, nieudolnym naśladownictwie. Dawn Of Diesease znaleźli własną formułę pozwalającą im dokonać rzeczy niełatwej, ale jak słychać (i widać) możliwej. Premierowy materiał jest niczym pochłaniająca lektura, której zgłębianie nie tylko wciąga, ale w miarę głębszego poznania, również odkrywa początkowo nieznane fakty.
Przy pierwszym kontakcie można odnieść złudne wrażenie, że kompozycje (fragmentarycznie) wydają się zbyt proste, błahe, ale to wyłącznie pozory. W pewnym sensie wynika to z wyrazistości pomysłów, selektywnego brzmienia oraz nienagannej produkcji.
W tym przypadku prostota (nie mylić z prostactwem) jest wielką zaletą i nie ma co do tego wątpliwości. Zespół nierzadko stosuje terapię szokową polegającą na wprowadzeniu nagłych, impulsywnych zmian, łączeniu motywów pozornie pozostających ze sobą w konflikcie. Sprzyjają temu momenty, kiedy muzyka jest niczym toporny masyw, miażdżące uderzenie tępym narzędziem – wtenczas człowiek przypomina sobie o istnieniu Cannibal Corpse. Jednak Niemcy w zdecydowanej większości korzystają z europejskich wzorców (głównie o skandynawskim wydźwięku). Z początku może się wydawać, że „Worship The Grave” to produkt stricte klasyczny, ale już kilka kolejnych odsłuchów rzuca nieco inne światło. Chodzi o to, że oprócz silnie wyeksponowanych elementów zamiennych dla „starej” szkoły death metalu (w tym miejscu kłaniają się takie nazwy jak Grave, Dismember, Unleashed czy Entombed) niejednokrotnie przewijają się motywy, z jakich zasłynęli (nieco później) In Flames czy At The Gates. Słychać to m.in. przy okazji „Ashes” oraz „Through Nameless Ages”.
Do tego dochodzi specyficzne, ostre niczym brzytwa, brzmienie stylizowane właśnie na skandynawskie granie. Znowu przy okazji „On Trails Of Death” można poczuć ducha Vader z okresu „Back To The Blind” – chodzi o specyficzne napięcie, wykorzystanie „ride’a” jak miało to miejsce w przypadku „Carnal”. Być może ku zaskoczeniu niektórych, zespół barwi (co prawda oszczędnie) kompozycje dawką melancholii znamienną dla klasycznego oblicza Paradise Lost, co chyba najlepiej odzwierciedla najdłuższy „The Sky Is Empty”. Praktycznie w każdym utworze pojawia się jakiś smaczek, ornamentacja gitarowa przywołująca na myśl dokonania twórców „Icon”. Ma to miejsce już przy okazji otwierającego „Worship The Grave” (3:44), a w miarę lepszego poznania, takich elementów odnaleźć można coraz więcej.
Pod względem technicznym, instrumentalnym zespół stoi na wysokim poziomie. Całość pracuje niczym dobrze naoliwiona maszyna. Sekcja rytmiczna precyzyjnie, a do tego energetycznie trzyma całość w ryzach – bęben świetnie brzmi. Gitary pomimo gęstych riffów i zadziorności nie dyskredytują melodii, co ma swoje odbicie w partiach solowych, dalekich od chaotycznej kaskady przypadkowych dźwięków. Całość uzupełnia potężny, głęboki growling Tomasza Wiśniewskiego (polski akcent nawet się trafił…). W takim zestawieniu zespół pewnie eksploruje deathmetalowe rejony nie bawiąc się w półśrodki, co słychać już od pierwszych sekund, gdzie zamiast intro, od razu ogień!
Okładka idealnie zazębia się z zawartością muzyczną. Nie jest co prawda specjalnie wyszukana, wysublimowana, ale ma swój charakterystyczny klimat (iście cmentarny), urok. Obraz jest mroczny, na pewien sposób drapieżny, a co istotne atmosferą hołduje czasom minionym, kiedy to rozkwitał europejski death metal. Jeżeli chodzi o booklet, choć wizualnie nawiązuje od do frontowej grafiki, to cechuje go zbytni minimalizm. Dopełnieniem całości są mroczne teksty o grobowej tematyce. Gloryfikują śmierć zdradzając fascynację tematyką egzystencji czerpiącej siłę w destrukcji, negacji życia doczesnego, przemijaniu.
Cóż więcej można dodać – wrażenia ogólne jak najlepsze. Album jest wolny od mankamentów, a kompozycje bronią się same. To solidny kawał rasowego death metalu na wysokim poziomie. Dlatego komu bliskie są dźwięki, jakie królowały w latach 90–tych, a do tego ceni sobie skandynawskie klimaty oraz nie pogardzi grobową melancholią Paradise Lost, ten z całą pewnością nie pozostanie bierny wobec „Worship The Grave”. Dawn Of Disease nagrał solidny, przemyślany materiał, potwierdzając tym samym fakt, że formuła klasycznego death metalu nie została jeszcze wyczerpana.
8,5/10
Marcin Magiera