01.Black Cat
02.Luck and Strange
03.The Piper’s Call
04.A Single Spark
05.Vita Brevis
06.Between Two Points
07.Dark and Velvet Nights
08.Sing
09.Scattered
Bonus tracks:
10.Yes, I Have Ghosts
11.Luck and Strange (original Barn Jam version)
Rok wydania: 2024
Wydawca: Sony Music
David Gilmour w jednym z ostatnio udzielonych wywiadów wyraził opinię, iż jego nowy album to najlepsza rzecz, jaką zdarzyło mu się nagrać od czasu „The Dark Side Of The Moon”. Cóż, trochę artystę poniosło. Oczywiście każda pliszka swój ogonek chwali i nic w tym dziwnego, że twórca zwykle bywa dumny ze swego najnowszego dzieła. Nikt też nie odbiera mu prawa do takiego poglądu. Fani Pink Floyd raczej pozostaną przy swoim zdaniu. Przykładowo ja uważam, że „Luck And Strange” to najbardziej udana płyta, jaką Gilmour popełnił od czasu floydowego „The Divison Bell”. Czyli też całkiem nieźle!
Wielbiciele Davida mieli zresztą powody do niepokoju. Kilka lat temu legendarny muzyk przeznaczył na aukcję charytatywną niemal całą kolekcję swoich gitar. Obawiano się, że może to oznaczać zakończenie jego kariery. Potem niespodziewane w 2020 roku ukazał się singiel „Yes, I Have Ghosts”, który jeszcze bardziej zadziwił fanów. Ballada w stylu wczesnego Leonarda Cohena zawierała oprócz śpiewu Gilmoura (w duecie z najmłodszą córką Romany) wyłącznie partie gitar akustycznych. A to już naprawdę mogło zastanawiać – zwłaszcza w kontekście jednego z najbardziej wpływowych gitarzystów elektrycznych w historii muzyki rockowej.
Potem medialną ciszę przerywały czasami publikacje zdjęć ze studia nagraniowego. Wreszcie po długich zapowiedziach we wrześniu bieżącego roku światło dzienne ujrzała premierowa płyta opatrzona tytułem „Luck And Strange”. I wywołała ogromny huk – odgłos kamieni spadających z serc wszystkich miłośników gitarowych solówek Davida Gilmoura. Mistrz powrócił w tej wersji, w jakiej lubimy go najbardziej.
Co ciekawe – album ten jest dopiero piątą (a trzecią od chwili ustania regularnej aktywności Pink Floyd) solową produkcją naszego bohatera. Trochę skromny ten jego dorobek autorski. Artysta nigdzie się nie spieszy i nikomu nie musi już niczego udowadniać. Do wydania płyty nie ponaglał go ani kontrakt fonograficzny ani tym bardziej względy finansowe. Nagrał dokładnie taką płytę, na jaką miał ochotę. Podobnie czynił zresztą przy tworzeniu swych poprzednich dwóch albumów. Z tym, że ani senny „On An Island” ani eklektyczny i nierówny „Rattle That Lock” nie miały w sobie tyle ducha Pink Floyd, co omawiany właśnie premierowy krążek. Oczywiście do poziomu macierzystego zespołu Gilmoura trochę tu jeszcze brakuje, ale i tak jest lepiej, niż można było oczekiwać. Powiem więcej – jest bardzo dobrze!
Płytę otwiera instrumentalna miniatura „Black Cat”. Zbudowana jest według wzorca stosowanego już przez Davida nie raz. Kłania się chociażby „5 A.M.” z poprzedniego krążka. Delikatne klawisze tworzą nastrój, ale tak naprawdę dopiero pierwsze dźwięki TEJ gitary przywołują znajome emocje. To jest właśnie to brzmienie, które kochamy. Tylko nieliczni mają dar poruszania duszy za pomocą kilku prostych nut. David Gilmour posiadł ową umiejętność i od lat ubogaca nią nasz ziemski padół.
Jako drugi w zestawie wyłania się utwór tytułowy. Tu pamiętne floydowe klimaty przywołane są udziałem samego Richarda Wrighta. Jak to możliwe? Otóż materiałem wyjściowym dla kompozycji „Luck And Strange” jest improwizacja, którą David Gilmour zarejestrował z przyjaciółmi w roku 2007 w swojej szopie przekształconej na studio nagraniowe. Towarzyszył mu wówczas Richard Wright, klawiszowiec Pink Floyd, zmarły rok później. Po latach do gotowego podkładu dograno tylko linię wokalną, całość nieco skrócono, zmiksowano i w efekcie otrzymaliśmy miłą dla ucha piosenkę opartą na bluesowej rytmice.
„The Piper’s Call” to chyba najbardziej rockowa kompozycja na płycie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Gitar elektrycznych w podkładzie słychać tu bardzo dużo, zwłaszcza od drugiej zwrotki. Uwagę przykuwa podniosły refren. Jest też zadziorne solo – a jakże! Na basie stary kompan Guy Pratt. Perkusyjny rytm utworu może się nieco kojarzyć z „Coming Back To Life” wiadomego zespołu, aczkolwiek jest to raczej podobieństwo niezamierzone.
„A Single Spark” to z kolei ballada. Ważną rolę odgrywają słyszalne w tle partie orkiestrowe. Nie zaskoczę chyba nikogo pisząc, że prawdziwą perełką jest tutaj efektowna solówka gitarowa.
Drugą instrumentalną miniaturą na płycie jest zbudowana wyłącznie na partiach harfy i gitary akustycznej „Vita Brevis”. Trwa niecałą minutę i pełni rolę introdukcji do „Between Two Points”. Delikatne struny harfy wprawia w ruch Romany Gilmour. Dwudziestodwuletnia córka Davida odpowiedzialna jest również za główny wokal w „Between Two Points”. Warto dodać, że numer ten to jedyna w zestawie obca kompozycja. Jej autorstwo należy do The Montgolfier Brothers. Ojcu i córce udało się jednak przekształcić ją w pełną nostalgii, bardzo pinkfloydową piosenkę. Znów muszę to napisać – czarujące solo gitary jest prawdziwą ozdobą tego nagrania i mogłoby trwać w nieskończoność.
„Dark and Velvet Nights” poskładane jest z kilku motywów. Dynamiczny wstęp to niemalże wycieczka w rejony „The Wall”. Potem robi się nieco spokojniej, ale wciąż intrygująco. Chwilami nawet tanecznie. Utwór jest oparty na stosunkowo szybkim tempie – oczywiście jak na standardy Davida Gilmoura. No i znowu te cudowne gitary.
Trochę monotonny i najbardziej zbliżony klimatem do płyty „On An Island” jest przedostatni „Sing”. Może z czasem się do niego przekonam. Póki co odbieram go za jedyny na płycie wypełniacz. Aczkolwiek życzyłbym innym artystom umiejętności tworzenia takich zapchajdziur. Gilmour wysoko ustawia poprzeczkę.
Na koniec dostajemy coś, co bez wahania określić można kompozycją progresywną. I jednocześnie retrospektywną. „Scattered” rozwija się bowiem stopniowo, począwszy od cichego rytmu bicia serca (brzmi znajomo), poprzez delikatne imitujące sonar muśnięcia klawiszy (to też brzmi znajomo) aż do wejścia zwrotki. Potem jeszcze podniosłe tło orkiestrowe, uduchowiona partia wokalna i wielki finał w postaci nieziemskiej solówki gitarowej. Tej najpiękniejszej. To jedyny utwór, który spokojnie mógłby się znaleźć na „The Division Bell” i bardzo pasowałby tam do reszty. Idealne zwieńczenie płyty!
Wybierając z kilku dostępnych edycji płyty warto sięgnąć po wersję CD. Poza opisanymi powyżej dziewięcioma utworami otrzymujemy tam jeszcze dwa nagrania bonusowe. Pierwszy to wspomniana już na wstępie akustyczna ballada „Yes, I Have Ghosts” sprzed czterech lat. Mnie bardziej poruszył jednak drugi z dodatków. To pierwotna, instrumentalna wersja kompozycji tytułowej. Uwieczniona w 2007 roku w szopie Gilmoura. Stąd też dopisek – „Barn Jam”. Trwa niemal czternaście minut, bez cięć i skrótów. Bije z niej swoboda i radość wspólnego muzykowania.
Niezmiennie od trzydziestu lat autorką tekstów do piosenek Gilmoura pozostaje Polly Samson, pisarka i fotografka a prywatnie jego żona. Jej styl pisania różni się oczywiście od poetyki Rogera Watersa, kolegi ze złotej ery Pink Floyd. Polly mniej skupia się na kwestiach publicystycznych, całkowicie pomija martyrologię. Więcej tu celebracji życia, chociaż też nie brak miejsca na refleksję nad przemijaniem. Ten duet twórczy po prostu doskonale się uzupełnia.
Kontrowersje budzić może za to szata graficzna albumu. Niestety Storm Thorgerson – wieloletni twórca okładek Pink Floyd i solowych dzieł Gilmoura – opuścił nas na zawsze kilkanaście lat temu. Tym razem zlecenie wykonania grafiki frontowej otrzymał Anton Corbijn. Postać to również wielce zasłużona dla światowej popkultury. Obrazek zaproponowany na „Luck And Strange” bardziej pasowałby chyba jednak na którąś z płyt grupy, z którą Corbijn jako grafik kojarzony jest najbardziej – Depeche Mode.
Celowo starałem się nie skupiać za bardzo w powyższym tekście na wieku artysty. Nie da się jednak ukryć, że czas zrobił swoje i dźwięczny niegdyś głos Davida Gilmoura dziś zdradza już dobiegającą nieuchronnie osiemdziesiątkę. Obawiam się też, że przy dotychczasowym tempie nagrywania kolejnych albumów (średnio co dziewięć lat) możemy mieć właśnie do czynienia z ostatnią płytą legendarnego gitarzysty. Byłoby to zatem pożegnanie w wielkim stylu. Obym się jednak mylił. Świat wciąż pana potrzebuje, panie Gilmour!
9/10
Michał Kass