1. Barbarian
2. Open Fire
3. Last of Our Kind
4. Roaring Waters
5. Wheels of the Machine
6. Mighty Wings
7. Mudslide
8. Sarah O’Sarah
9. Hammer & Tongs
10. Conquerors
Rok wydania: 2015
Wydawca: Canary Dwarf
https://www.facebook.com/thedarknessofficiall
The Darkness to jedno z najciekawszych zjawisk ostatnich kilkunastu lat.
Być może łączenie przebojowości AC/DC z nietuzinkowym śpiewem a’la
Queen do najbardziej odkrywczych nie należy, ale czuć było w tym świeże
podejście, które wywołało poruszenie wśród dziennikarzy i słuchaczy
(vide sukces „Permission to Land”). Niestety zniknęli tak szybko, jak
weszli na szczyt muzycznej ekstraklasy. Pogrążyły ich – jak to niestety
bywa w świecie rocka – narkotyki, które przejęły na tyle kontrolę, że
nie dało się dalej funkcjonować i panowie zawiesili działalność. Nic
jednak w przyrodzie nie ginie. W 2012 powrócili z nowym materiałem.
Niezłym, ale patrząc z perspektywy dwóch poprzednich, nierównym, nie
spełniającym do końca oczekiwań. Czy nowiutki „Last of Our Kind” pójdzie
w jego ślady?
Z czystym sumieniem mogę napisać: nie! Nie mamy bowiem do czynienia –
jak to ktoś ładnie ujął – z muzyką „letnią” (czytaj: jednym uchem
wlatuje, drugim wylatuje) dominującą na „Hot Cakes”. Zmiany w składzie,
dłuższy odpoczynek, może nowa dieta? Nie wiem co było główną przyczyną,
ale wiem jedno: wróciła dawna energia, za którą większość fanów
tęskniła. Solówki, świetne riffy i charakterystyczny Justin Hawkins na
wokalu – wszystko jest na swoim miejscu. Dawkowane w odpowiednich
proporcjach.
10 utworów, nieco ponad 40 minut – idealna dawka hardrockowej
przebojowości, z której słynną panowie z The Darkness. Odzywa się –
rzecz jasna – AC/DC. Takie „Mudslide” czy „Roaring Waters” z wielką
chęcią Angus Young włączyłby do repertuaru swojej kapeli. Ale nie znika
pewność, że w odtwarzaczu mamy album autorów „I Believe in a Thing
Called Love”. Chyba nie muszę przekonywać, że falset wokalisty jest nie
do podrobienia. „Mighty Wings” skręca z kolei w rejony czysto metalowe.
Podobnie ma się sprawa z „Barbarian”, gdzie Hawkins atakuje wściekłym
śpiewem. Mocny kopniak na sam początek. Może to więc dobry drogowskaz
stylistyczny na kolejny album? Ja bym się na taki obrót sprawy nie
obraził.
Ponadto znajdziemy świetny utwór tytułowy. Z zamkniętymi oczami wróżę mu
wielką karierę (refren pokochają miliony) na koncertach. „Wheels of
Machine” spodoba się miłośnikom wygładzonego rocka z lat 80., odzywają
się echa Def Leppard. Godny zapamiętania jest „Sarah O’Sarah”, gdzie na
pierwszy plan wyeksponowano mandolinę. Z kolei singlowe „Open Fire”
(znów przebojowy killer) potwierdza, że za młodu zasłuchiwali się w
twórczości The Cult z okresu „Electric”. Na finał czeka na nas
„Conquerors” z podniosłym refrenem. Lepszego numeru na zakończenie być
nie mogło. Reasumując – muzycy nie biorą jeńców i to mi się bardzo
podoba.
Mam nadzieję, że muzycy wszelkie problemy z używkami mają już dawno za
sobą, a teraz będą skupiać się wyłącznie na pisaniu chwytliwych numerów
cieszących kibiców „oldskulowego” rocka, takich jak ja. „Last of Our
Kind” jest więc mocnym strzałem. Może nie kładącym na łopatki, jak
debiutancki „Permission to Land” (taki „gol”, zostając w terminologii
piłkarskiej, zdarza się tylko raz), ale słuchacz niewątpliwie jest
oszołomiony. The Darkness wrócili na właściwe tory. Czekamy na więcej!
8/10
Szymon Bijak
Mam podobne odczucia. Świetna płyta, mocno przebojowa. Tylko tę Sarę bym wyrzucił 😉