1. The Darkest Hour
2. Sons of God
3. The Human Stain
4. Drowning on Dry Land
5. Distant Shores
6. Damaged Goods
7. Break My Wings
8. Cinescope Dreams
Rok Wydania: 2010
Wydawca: CMM
http://www.myspace.com/crystalpalaceberlin
Crystal Palace to kolejny z neo-progresywnych zespołów należących do
naszych zachodnich sąsiadów. Nie są to jednak debiutanci, zespół powstał
bowiem w 1994 roku w Berlinie. Ich pierwszy album, „On The Edge Of The
World” ujrzał światło dzienne w 1995 roku. Tegoroczny – „Reset”, jest
już piątym studyjnym krążkiem w ich karierze.
Płyta wydawałoby się powinna zachwycać, bogata jest bowiem w miłe dla
ucha gitarowe solówki, sympatyczny wokal (aczkolwiek chyba jednak zbyt
monotonny). Wydawałoby się, że wszystko jest poprawne, ale niestety
jedynie tylko poprawne, nie wybijające się ponad przeciętność. Muzyki
jaką proponują Niemcy mimo że ogólnie rzecz biorąc przyjemnie się
słucha, nic poza tym, nie porywa, nie frapuje…
Osiem przeciętnych kompozycji, nie za długich, utrzymanych w średnim
tempie, może za wyjątkiem pierwszej – 12 to minutowej „Darkest Hour”,
która w pierwszej części, brzmi stosunkowo ostro, w drugiej zaś
łagodnieje, zwalnia do średnich neo-progresywnych klimatów. W drugim z
kolei utworze – „Sons of God”, nagromadzono wiele wplecionych w muzykę
efektów specjalnych (bicie dzwonów, odgłosy rozmów, przelot samolotu…)
Wszystko gdzieś już słyszeliśmy.
Jeżeli chodzi o muzyczny klimat, Crystal Palace porównać można do innej
niemieckiej grupy – Sylvan, z tym że konfrontacja ta wypadnie niestety
na korzyść ich rodaków (którzy prawdopodobnie znów w tym roku odwiedzą
nasz kraj). Jeżeli chodzi o niemiecki rock progresywny mam jeszcze jedno
skojarzenie: niegdyś funkcjonował na progresywnej scenie niemiecki
Ulysses (nie mylić z holenderskim), który w 1993 wydał bodajże swój
jedyny krążek – „Neronia” (notabene zespół ten również gościł w Polsce
jako support Pendragon).
Słuchając nowej płyty Berlińczyków wywnioskować można, że nie obca jest
im również jeżozwierzowa twórczość. Świadczą o tym chociażby takie
kompozycje jak: „The Darkest Hour” czy „Break My Wings”. Natomiast
„Damaged Goods” trąci nieco Marillionem z okresu „Clutching At Strows”.
Notabene to jedna z przyjemniejszych kompozycji ze względu na mnogość
fajnych solówek.
Kilka miłych dla ucha solówek to jednak trochę zbyt mało aby oczarować,
porwać słuchacza do reszty. Mimo iż nie jest to wcale zła płyta, jednak
aby przebić się przez bogaty ze względu na konkurencję rynek muzyczny
potrzeba czegoś więcej! Posłuchać można, posłuchać i odłożyć (raczej na
dłużej).
5,5/10
Marek Toma