1. All Over Now
2. Lost
3. Wake Me When It’s Over
4. A Place I Know
5. Catch Me If You Can
6. Got It
7. Illusion
8. Crazy Heart
9. Summer Song
10. The Pressure
11. In The End
Rok Wydania:2019
Wydawca: BMG
http://www.cranberries.com
Zawsze kiedy pojawia się album wydany po śmierci jakiegoś Artysty,
pojawia się problem, jak obiektywnie go ocenić. Bo niby jest to zwykły,
kolejny album w dyskografii, a jednak niespodziewane odejście w pewien
sposób naznacza piętnem muzykę, sprawiając, że podczas słuchania szuka
się tych znaków, sygnałów, ukrytego przekazu. Od 15 stycznia 2018 roku
nie ma już Dolores O’Riordan, ale decyzją pozostałych członków The
Cranberries (Noela i Mike’a Hoganów oraz Fergala Lawlera) możemy po raz
ostatni usłyszeć jej głos, który zdążyła zarejestrować podczas pracy nad
nowym albumem zespołu. To pożegnanie, zatytułowane „In the end”.
Pierwszy, opublikowany na długo przed premierą płyty, a także
rozpoczynający ją utwór, „All over now” nie pozwala na odseparowanie
wydarzeń towarzyszących śmierci Dolores od warstwy muzycznej. Słowa „Do
you remember? / Remember the night? / At a hotel in London / They
started to fight / She told the man that / She fell on the ground …”
bardzo dwuznacznie dziś brzmią… Co ciekawe sama piosenka nie jest
ponura, wręcz emanuje z niej radość i skoczność. Gitara Noela Hogana
brzmi dość niewinnie, jakby dziecinnie prosto. A pod płaszczykiem tej
gitary dzieją się rzeczy ładne. Warto tu wspomnieć o gitarze basowej czy
delikatnych klawiszach w tle. Całość domyka przeszywający animowany
teledysk. Zwykła historia narysowana „klasyczną” kreską, lecz owa fabuła
ma też drugie znaczenie. Warto obejrzeć.
Drugą kompozycją na płycie jest „Lost”. Już od pierwszych sekund jest
smakowicie. Delikatna gitara, pianinko, basowe efekty imitujący
kontrabas. I ten głos. Z początku delikatny, niemal szepczący, głęboko
oddychający. A potem już śpiewająca z całą swoją mocą – taka, jaką ją
polubiliśmy. Niemal krzycząca, z lekkim załamaniem głosu. Jest
melancholijnie, ale jakże pięknie kiedy pod koniec do głosu dochodzą
przeszywające smyczki. Mam nadzieję, że po ten numer sięgnie kiedyś
Marianne Faithfull. Niestety razem już tego nie zaśpiewają, ale to z
pewnością kompozycja, która idealnie pasowałaby do jej repertuaru..
„Wake me when it’s over” to kolejny osobisty tekst Dolores ze świetną
partią basu podtrzymujący całość piosenki. Tu z kolei cały klimat robi
gitara. Z początku trochę niepokojący, by w refrenie uderzyć swym
„cranberriesowym” przesterem i „closterowymi” smaczkami. Równie mocno
brzmi tu wokalistka, która niemal błagalnym krzykiem woła, by ją
zbudzić, gdy koszmar się skończy. Całość kompozycji kończy nieprzerwany
pisk gitary. Jedna z najlepszych kompozycji na płycie.
„A place I know” to z kolei taka zwykła piosenka z „gilmourowską”
gitarą. Nie ma fajerwerków, jest za to magia w postaci głębokiego,
spokojnego głosu Dolores. Co ciekawe, mimo, że główną partię grają tu
gitary akustyczne i cały numer jest taki troszkę senny, odrealniony,
wciąż słychać, że to The Cranberries i styl, który wykreowali lata temu.
Po tym utworze przychodzi czas na najpiękniejszy i zdecydowanie
najlepszy numer na płycie, „Catch me if you can”. Znów od pierwszych
sekund jest cudownie. Pięknie grające pianinko i ten anielski głos
Dolores, która dba o każdy szczegół swej barwy. Co sprawia, że ten numer
jest genialny? Po pierwsze to, co się dzieje w tle – stroboskopowa
gitara, podkreślający klimat kwartet smyczkowy. Wszelkie przeszkadzajki,
które udowadniają, że ten numer jest dopieszczony w każdym calu.
Zaledwie cztery i pół minuty muzyki, ale ile tam się dzieje! Słuchacz
próbuje za namową Dolores złapać wszelkie wydobywające się dźwięki, lecz
jest ich tak dużo i są tak ulotne, że nie wiadomo, który chwycić.
Dlatego też najlepiej spróbować schwycić je wszystkie, wracając do tej
piosenki częściej.
„Got it” – ten numer kojarzy mi się z kolei z „Free to decide” oraz
muzyką U2. Jest to także numer będący gdzieś ponad tym wszystkim, co się
wydarzyło. Trochę niewinnie (niczym dzieci z okładki) grający zespół,
skutecznie czerpiący radość ze wspólnego grania. Da się gdzieś w niej
wyczuć zapach wiosennych kwiatów na łąkach. Tak właśnie dość leniwie,
ale i radośnie sobie ten numer płynie.
„Illusion” rozpoczyna gitara akustyczna prosto z „Dreams”. Później zaś
zespół gra, aż miło. Myślę, że w latach 90. XX wieku ten numer byłby na
każdej potańcówce (oczywiście nie zamiast „Zombie”). Cudownie,
delikatnie grany numer. Gitara, która czaruje, lecz w tym przypadku to
właściwie perkusja wraz z gitarą basową wykonuje całą robotę. Niewielu
zespołom udaje się dziś wyczarować taką prawdziwą delikatną magię.
Natomiast „Crazy heart” to jeszcze jeden dowód na umiejętność współpracy
muzyków przy zaznaczaniu rytmu w muzyce. Nie potrzeba wcale
przesterowanych gitar, by rock był potężny. Równie dobrze można uczynić
to tak, jak w tym właśnie utworze. Zdublowane gitary wspaniale
uzupełniają się, nadając moc całej kompozycji. Do tego trzymany w ryzach
rytm oraz dość spokojny głos Dolores to kwintesencja rockowego grania.
No i kolejny typowy, klasyczny „Cranberries” na albumie.
„Summer song” to chyba najsłabszy numer na płycie. Podejrzewam, że
zespół uznał, iż należy zamieścić wszystkie kompozycje, jakie Dolores
zdołała nagrać. Niestety w tym przypadku słychać, że ta piosenka jest
nieco niedopracowana i trochę jakby bez pomysłu. Można jej posłuchać,
lecz nie wywołuje większych emocji. Dlatego też bez oporu można przejść
do przejść do kolejnej piosenki.
„The pressure” to delikatne skrzyżowanie stylistyki R.E.M. i Sinead
O’Connor. Tu jednak zespół ciekawie imituje na gitarach tykanie zegara.
Jest to jeszcze jedna z tych kompozycji, która potrafi zaintrygować i
zaczarować słuchacza. A przecież nie ma tu żadnych wielkich środków
wyrazu. Gitara, perkusja bas i wokal, a jednak znów jest i magia i
klimat.
Ostatnim utworem na płycie i ostatnim utworem The Cranberries w historii
jest „In the end”. Tylko gitara, klawisze i Dolores, żegnająca się na
zawsze. A robi to wręcz po mistrzowsku. Jej delikatny głos, cudownie
współgra z mocnymi chórkami i wokalizami. Gdzieś w tle przepiękna sekcja
rytmiczna. Kompozycja zdaje się urywać zaraz po słowach „in the end”…
Czy tak miało być? Widocznie musiało…
Wraz z tym albumem definitywnie kończy się historia The Cranberries. Ta
płyta to przepiękne, momentami melancholijne, ale i też rockowe
podziękowanie dla fanów. Mam nadzieję, że nikt nigdy nie wpadnie na
pomysł, by z jakiejś zakamuflowanej szafy wyciągać „cudownie
odnalezione” niepublikowane nagrania. Nie potrzeba. Niech magia, która
jest zawarta na tym krążku, magią pozostanie.
8,5/10
Mariusz Fabin