1. Square One (4:47)
2. What If (4:57)
3. White Shadows (5:28)
4. Fix You (4:55)
5. Talk (5:11)
6. X&Y (4:34)
7. Speed of Sound (4:48)
8. A Message (4:45)
9. Low (5:32)
10. The Hardest Part (4:25)
11. Swallowed in the Sea (3:59)
12. Twisted Logic (5:01)
13. Kingdom Come (4:10)
Rok wydania: 2005
Wydawca: EMI Records
http://www.myspace.com/coldplay
(Długo układałem myśli przed zabraniem się do tego tekstu. W przypadku
poprzednich albumów Coldplay, mogłem pozwolić sobie na odpowiedni
dystans i chłodne rozważania, jednak co zrobić z płytą, która stanowi
muzyczny kamień milowy mojego życia? Poddać się sentymentom i rozpłynąć w
pochwałach, a może udawać? Udawać, że „X&Y” nic dla mnie nie
znaczy, napisać kilka zwykłych akapitów, palnąć ocenę i wypić puszkę
piwa?
Całkiem niedawno, bo jeszcze w grudniu, otrzymałem od znajomego
niezwykłą pochwałę. Bo potrafię ponoć w recenzji skryć cząstkę siebie,
sprawiając zarazem, że Czytelnik (drogi, jak zawsze) utożsamia się z
czytanym tekstem. Chciałbym wierzyć, że rzeczywiście tak jest. I nie
będę udawać, gdyż nie leży to w mojej naturze.)
„Oh I wanna talk to you
You can take a picture of something you see
In the future where will I be?…”
– Adaś nucił pod nosem słowa piosenki, która przyszła na świat w jego
ciemnym pokoiku za sprawą nielegalnej empetrójki. Po drugiej stronie
okna prószył pierwszy śnieg i błyskał fikuśnie w pomarańczowych
światłach ulicznych latarni. Zima sprawiła, że serce chłopaka otworzyło
się na emocje i zima sprawiła, że tych emocji dostał więcej niż się
spodziewał. Przelały się w jego wnętrzu, zagotowały i wzbiły ku górze,
kłując serce, powodując ścisk w gardle i wylały wreszcie w postaci kilku
łez. Krajobraz za oknem odbił się w magiczny sposób na adasiowej duszy,
tworząc coś na kształt fotografii. Chłopak poczuł, że jest gotowy
otworzyć się na falę dźwięków płynącą z tanich głośniczków przy
komputerze; otworzyć się na kiełkującą pasję. Jeszcze raz zanucił z
wokalistą słowa refrenu.
Miliony, które przyniósł Coldplay album „A Rush of Blood to the Head” i
wielka trasa koncertowa, mogłyby zamieszać poważnie w niejednej głowie,
zamieniając rozum na stertę siana. Na szczęście, chłopaki ze sławą
musieli nauczyć się walczyć już po „Parachutes” i najzwyczajniej w
świecie stwierdzili, że było ich ostatnio „za dużo” i chcieliby wycofać
się w cień, aby odpocząć i – odpoczywszy wystarczająco – napisać nowe
utwory. Ambicje były wielkie, bo skoro już raz udało im się udowodnić,
że nie byli „sezonowym zespołem”, to dlaczego nie mieliby spróbować
pokazać, że stać ich na jeszcze więcej?
Pojawił się tedy „X&Y”. Co ja piszę… Uderzył niczym grom z
jasnego nieba, bo z miejsca wskoczył na szczyt Billboardu, a do dziś
osiem raz podmalował się platynową farbą. I krytycy na całym świecie
rozpłynęli się w pochwałach, przyznając zgodnie, że Coldplay
definitywnie pokazał, ile potencjału może drzemać w czwórce młodzików
spod Londynu. Już wiesz, drogi Czytelniku, że ja sam również uległem
magii tego albumu, będąc „niekumatym” jeszcze młodzikiem. Towarzyszył mi
w wielu ważnych chwilach i towarzyszy do dzisiaj, kiedy przywołuje
wspomnienia, stare fotografie, puszczany pod prószący za oknem śnieg.
Ale pozostańmy na ziemi. Czym się różni „X&Y” od swoich
poprzedników? Jest fenomenalnie wyprodukowany, każdy dźwięk błyszczy:
szarpnięcie basowych strun miło łaskocze ucho, uderzenie w klawisze
pianina powoduje dreszcze, gitary rozpływają się w rytm bajkowych riffów
a głos Martina, delikatny jak zawsze, chwyta za gardło bezbronnego
słuchacza. Nawiązuje też do muzyki bardziej elektronicznej, jak cytowane
Kraftwerk (z którego notabene zapożyczono główny motyw „Talk”) oraz
Kate Bush i rezygnuje z imejdżu grzecznego, prawie akustycznego
Coldplay. Trwa na dodatek ponad godzinę.
I wszystkie te zmiany powodują, że wrażliwy słuchacz w pewnym momencie
traci dystans do muzycznego świata „X&Y”. Topi się w dynamicznych
pejzażach „Speed of Sound”, „White Shadows”, czy „Talk”. Poważnie
wzrusza przy „What If”, albo moich ukochanych „Fix You” i „The Hardest
Part”. Owszem, Coldplay zawsze stawiał na emocje, ale ich nagromadzenie
na tym albumie, zwłaszcza tych „jesienno – zimowo – sentymentalnych,
jest przeogromne. Tak duże nawet, że część fanów zarzuciła zespołowi
sztuczność i z rezerwą podchodziła do wszystkich tych kawałków i
późniejszego krążka, „Viva la Vida”, o którym – jak się pewnie domyślasz
– będzie mowa niebawem. Jeżeli miałbym coś odpowiedzieć na te zarzuty,
rzekłbym krótkie „A puknij się pan w czoło”. Jak dla mnie, jedynym
minusem „X&Y” jest te pięć minut, które należy za każdym
przesłuchaniem poświęcić na „Twisted Logic” – kawałek nieco słabszy.
Piękna to płyta. Może nie powinienem jej oceniać, ale „dziewiątka” nawet minimalnie nie poruszy mojego sumienia.
„Oh I wanna talk to you
You can take a picture of something you see
In the future where will I be?…”
– nucę razem z Martinem podczas kolejnego przesłuchiwania „X&Y”. Za
oknem wrzask wielkiego miasta i pozostałe plamki brudnego śniegu –
widok zdecydowanie „niemagiczny”. Mimo to, zima zawsze sprawia, że czuję
więcej (jakkolwiek dziwacznie to nie brzmi) i potrzebuję muzyki, która
dostarczy mi większą ilość emocji. Która spowoduje, że na widok starych
fotografii, ukazujących się gdzieś w głębi duszy, po policzku spłynie
łza i uśmiechnę się sam do siebie. Muzyka bowiem, jak powiedziałby
brodaty mędrzec ze wschodu, to nieopisywalnie piękna pasja – nie trudźmy
się zatem w próby uchwycenia jej słowami, tylko słuchajmy dalej. I
dlatego nucę ten refren jeszcze raz, zupełnie jak wtedy, ponad pięć lat
temu.
9/10
Adam Piechota