1. Politik (5:18)
2. In My Place (3:48)
3. God Put a Smile Upon My Face (4:57)
4. The Scientist (5:09)
5. Clocks (5:07)
6. Daylight (5:27)
7. Green Eyes (3:43)
8. Warning Sign (5:31)
9. A Whisper (3:58)
10. A Rush of Blood to the Head (5:51)
11. Amsterdam (5:19)
Rok wydania: 2002
Wydawca: Parlophone
http://www.myspace.com/coldplay
Całkiem niedawno przypomnieliśmy sobie debiutancki krążek Coldplay,
który – przypomnę – zdobył ogromną popularność pomimo faktu, iż stanowił
prosty, przyjemny album z grzecznymi do bólu zębów kompozycjami.
Uznaliśmy wtedy, że cały ocean ludzi, którzy przyznali im wtedy kredyt
zaufania zostali wynagrodzeni w przyszłości, a Coldplay udowodnił, że –
przyczepiony im na siłę – gwiazdorski status nie okazał się kolejną
sromotną pomyłką brytyjskiej prasy. I dziś omówimy następcę „globusowego
albumu”, wydany dwa lata później „A Rush of Blood to the Head”.
Jak zadowolić krwiożerczych krytyków, czyhających jedynie na błąd,
pewnych w głębi swojego mrocznego serducha, że Coldplay to sezonowy hit?
A jak do tego jeszcze zachwycić setki świeżo zakochanych fanów?
„Recepta jest bardzo prosta” – powiedziałby Donald Tusk. Zrobić to samo,
tylko lepiej. Pokazać się z jeszcze bardziej wrażliwej strony,
podkręcić brzmienie, uszlachetnić pieśni pianinem, czy też wyraźnymi
gitarami. Zrobić wszystko, żeby „zestaw przyjemnych piosenek” zamienił
się z „zestaw angażujących utworów”. I tak zrobili, a przyjęcie w
mediach, status ośmiokrotnej platyny, nagroda Grammy i w końcu
zaszczytne 473 miejsce w rankingu Albumów wszech czasów szanowanego
pisma Rolling Stone „delikatnie” podpowiada, że udało im się.
Ale to moja recenzja, toteż odpowiadać będę wyłącznie za siebie (co, i
tak, powoduje nader często negatywne konsekwencje). „A Rush of Blood to
the Head” nie jest moim ulubionym albumem tych Zimnych Graczy, dlatego
nie zamierzam rozpłynąć się teraz w pochwałach jak plaster margaryny na
teflonowym lodowisku kuchennej patelni; to jeszcze przed nami. Co nie
zmienia faktu, że płyta – rzeczywiście – stanowi odważny krok ku sławie
godnej chociażby U2. Brzmienie jest wypolerowane, bas ukrył się w tle,
niemal wszędzie słychać pianino – odtąd równie istotny instrument w
muzyce Coldplay, co perkusja. Do tego, kawałki wybrane na single wbijają
się do głowy niczym pocisk wymierzony z milimetrową precyzją przez
wyśmienitego snajpera. Wystarczy wspomnieć w każdym towarzystwie tytuł
„Clocks” lub „In My Place”. Znajomi skrzywią się przez chwilę, aby – po
usłyszeniu pierwszej sekundy utworu, niczym w „Jaka to melodia?” –
krzyknąć: „No ba, że znam! Świetny kawałek!”.
Tu dochodzimy do dziwnej przypadłości „A Rush of Blood to the Head”.
Płyta dzieli się na dwie połowy: singlową i tę powszechnie nieznaną,
bardziej indie. O pierwszej nie muszę za dużo pisać – megaprzebojowe
utwory, które każdy słyszał chociaż raz. W radiu, telewizji, u
znajomego, w internecie. Nie ma opcji, że mogłoby być inaczej. Ale po
wzruszającym „The Scientist” i „Clocks” czeka nas jeszcze sześć
kawałków! I przyznam szczerze, że większą przyjemność czerpię ze
słuchania właśnie tej połowy płyty. Najpiękniejsza ballada – „Green
Lights” – już wiele razy spowodowała, że zamykałem oczy (nawet w środku
miasta!) i odpływam na chwilę do krainy ekstazy znanej tylko nam,
pasjonatom muzyki. Następnie proste „Warning Sign”, które skutecznie
usypia czujność słuchacza i najbardziej zaskakujące „A Whispher” –
niepokojące, psychodeliczne, a nawet agresywne w refrenie. Tutaj Chris
Martin pokazuje się z zupełnie nowej, nieznanej dotąd strony. Kawałek
tytułowy to mój cichy faworyt. Prosta zwrotka, delikatne chórki w
przejściu, nostalgiczny nastrój i chyba najbardziej chwytający za serce
refren na tym albumie. Chyba, bo akurat wzruszenie to specjalność
Coldplay. Na słodkie zakończenie ostatnia ballada, „Amsterdam”, która
słowami „Ale czas jest po twojej stronie” skutecznie zachęca do
porzucenia zajęć i zanurzenia się w świecie „A Rush of Blood to the
Head” ponownie. I tylko utwór „Daylight” psuje w moich oczach wrażenie
całości.
Potrafię zrozumieć, dlaczego ten album zrobił taką furorę, skąd tyle
zachwytów. Coldplay wpasowali się w nową falę brytyjskiego rocka
alternatywnego idealnie i szybko stanęli na jej dziobie. Jednak, jak już
wspominałem, moim zdaniem, to wciąż „tylko krok” naprzód. Ostateczne
przymiarki do nadchodzącej rewelacji. Słucham często, lubię na równi z
„Parachutes”, przy czym debiut uważam za zwyczajnie uboższy album, z
którego strony nikt jeszcze niczego nie oczekiwał. „A Rush of Blood to
the Head” starą ideę udanie pakuje w bardziej błyszczące szaty i podnosi
poprzeczkę.
Suma sumarum – bardzo udany album. Wstyd nie znać, zwłaszcza w świetle
nadchodzącego Open’er Festivalu, na którym, o ile nie nastąpi jakiś
kataklizm, zobaczymy właśnie Coldplay. Stay tuned for more!
8/10
Adam Piechota