COLDPLAY – 2000 – Parachutes

COLDPLAY - 2000 - Parachutes

1. Don’t Panic (2:16)
2. Shiver (4:59)
3. Spies (5:18)
4. Sparks (3:47)
5. Yellow (4:29)
6. Trouble (4:30)
7. Parachutes (0:46)
8. High Speed (4:14)
9. We Never Change (4:09)
10. Everything’s Not Lost (7:14)

Rok wydania: 2000
Wydawca: Parlophone
http://www.myspace.com/coldplay


Drogi Czytelniku, pozwól proszę, że opowiem Ci bardzo nietypową historię. A nawet dwie nietypowe historie, o tym samym temacie traktujące. Co ciekawe też, opowieści te zazębiają się w momencie, który pierwszą z nich kończy, drugą zaś – zaczyna.

Był sobie globus. Globus, jak wszyscy jego bracia i siostry, został wyprodukowany na chińskim taśmociągu, pięknie pomalowany przez skośnkookich artystów i wysłany w daleką podróż. Podróż jego plastikowego życia, za ocean jeden i drugi do kraju znajdującego się na wyspach. Tam postawiono go na półce sklepowej sieci WH Smith, skąd wypatrywać miał swojego przyszłego właściciela. Nie minął rok, gdy zakupił go młody chłopak; wydał nań jedynie dziesięć funtów. Globus był bardzo podekscytowany – oto miał wreszcie spełnić swoje powołanie i pomagać któremuś domownikowi w nauce kontynentów, krajów, rzek, nizin i pasm górskich. Okazało się jednak, że chłopak, który stał się jego właścicielem, wraz z trzema najbliższymi przyjaciółmi, zakręcił go wieczorem i… Zrobił mu zdjęcie.

Zdjęcie wkrótce trafiło na okładkę płyty, którą globusowy właściciel nagrał ze swoją paczką. Następnie, zamiast spokojnej starości w pokoju gościnnym, globus, a właściwie jego fotografia, stał się obiektem ogromnego pożądania na całym świecie, podczas gdy on sam wyruszył dopiero w swoją największą podróż – dookoła świata wraz z zespołem Coldplay. I kiedy jego historia, budząca dziką zazdrość w każdym szkolnym globusie, dobiegła końca, historia jego właściciela dopiero zaczynała nabierać tempa…


Nikt nie potrafi jednoznacznie stwierdzić, jakim cudem „Parachutes” – debiutancki album Coldplay – stał się tak popularny. Czy Londyńczycy dziękować powinni Radiohead, który tworząc boom na rock alternatywny trzy lata wcześniej przy okazji „OK Computer”, oddalił się od tego gatunku i pozostawił świeżo upieczonych fanów w lekkim zamieszaniu? Czy to właśnie dzięki wpasowaniu się w ramy tej muzyki znaleźli setki tysięcy fanów? A może zasługą jest idealna promocja, obejmująca cztery single, które zdobyły szczyty listy przebojów? Czy może, ostatecznie, był to nadzwyczaj udany album, który na swoje przyjęcie zasłużył?

Prawda, po raz kolejny, znajduje się gdzieś pomiędzy. Bo rzeczywiście, Coldplay na swoim debiutanckim krążku świetnie odnalazł się w radiogłowych klimatach, wyznaczonych na „The Bends” i „OK Computer”, czym zdołał pocieszyć fanów wystraszonych nowym kierunkiem muzyki Yorke’a i spółki. Single, jak choćby kultowe już „Yellow”, szybko sprawiły, że czwórka młodziaków znalazła się na ustach wielu, wielu fanów muzyki; zarówno zwolenników rodzącego się gatunku rocka alternatywnego, jak i kompletnych laików w temacie. Do pieca dorzucili także ekscentryczni angielscy dziennikarze, którzy potrafią od czasu do czasu nadać status megagwiazd raczkującym jeszcze grupom. Co by tu nie napisać – Coldplay nagle stał się czymś wielkim.

A przecież „Parachutes” to taki niewinny album. Niecałe trzy kwadranse spokojnych, delikatnych, wstydliwych wręcz kompozycji. Z jednej strony mamy znane wszystkim single: dwuminutowe „Don’t Panic”, pieszczące uszy plumkaniem gitary w refrenie, wspomniane już „Yellow”, dynamiczne „Shiver” i utwór, który zna każdy; nawet jeśli tytuł „Trouble” nic mu nie mówi. Ale nie na singlach „Parachutes”, bynajmniej moim zdaniem, stoi. Jest zmysłowe „High Speed”, wypisz – wymaluj Radiohead AD 1997, kończące krążek „Everything’s Not Lost” z pięknym wokalem w finale i, wreszcie, moje ukochane „Spies”, w którym Martin śpiewa tak delikatnie, jakby rzeczywiście wyczuwał wokół siebie obecność jakichś tajemniczych szpiegów.

Fakt – to dobry album. Słuchać go można w kółko, melodie wbijają się do głowy i ani myślą stamtąd wyjść. Ale pobawmy się w krytyków – cmokierów. W porównaniu do „OK Computer”, „Parachutes” rumieni się w tej swojej wrodzonej delikatności i cofa kilka kroków do cienia. To nie ten sam ładunek emocjonalny. To rzecz bardziej przystępna, prostsza. (Czyżbym właśnie, zupełnym przypadkiem, odkrył sekret jego popularności?)

Dziś wiemy o wiele więcej niż ludzie dziesięć lat temu. Wiemy, że dom można sprzedać na aukcji internetowej, kamery podłączone do konsoli rozpoznają jej właściciela na podstawie jego postury i głosu, a każdą myśl znajomych śledzimy za pomocą Facebooka. Wiemy też, że Coldplay całą tę presję, którą niewątpliwie wywołało przyjęcie ich debiutu, zniósł fenomenalnie i bardzo szybko pokazał całemu światu na dużo, dużo więcej. Dlatego chciałbym podziękować wszystkim, którzy uwierzyli w ten kwartet dekadę temu. Dali zielone światło naprawdę wielkiemu zespołowi. I dziś, album „Parachutes” traktuję jako swego rodzaju ciekawostkę – pierwsze, niewinne kroki przyszłych gwiazd. Co nie zmienia faktu, że słucha się go z ogromną przyjemnością i te urocze kompozycje dobrze komponują się z przedświątecznym nastrojem i białym puchem za oknem.
Jeżeli, jakimś cudem, nie znasz Coldplay, swoją nową przygodę zacznij właśnie od „Parachutes”; jeżeli zaś zespół znasz od dawna, bardzo możliwe, że traktujesz ten album podobnie, jak ja.

7,5/10

Adam Piechota

Dodaj komentarz