1.Genocide
2.Ska Bra
3.Pain
4.X-girlfriend
5.Clear Blue Sky
6.Open Relationship
7.My Religion
8.The Envelope
9.Let This One Breathe
10.Can’t Wrap My Head Around You
Rok wydania: 2016
Wydawca: Udr Music,Motorhead Music
http://www.budderside.com
W jaki sposób można zabezpieczyć swoją przyszłość, kiedy z różnych
względów ciężko już grać rocka tak jak dawniej czy prowadzić
rockandrollowe życie? Jednym z pomysłów może być stworzenie własnej
wytwórni fonograficznej i promowanie nowych twórców. Na ten pomysł kilka
lat temu wpadł Lemmy Kilmister wraz kolegami z grupy Motörhead.
Połączyli swe siły z UDR Music i w ten sposób powstało Motörhead Music. W
2014 roku na statku „Motorboat” odbyła się inauguracja działalności
wytwórni. Wzięły w niej udział trzy kapele, które podpisały kontrakt.
Wśród nich była właśnie powstała w Los Angeles grupa Budderside. Tworzy
ją czterech muzyków: Patrick Stone (wokal, wcześniej w Adler’s Appetite,
zespole Stevena Adlera, ex-Guns N’Roses), Michael Stone (gitara
basowa), Johnny Santoro (gitara) oraz Rich Sacco (perkusja). A że
nazwisko (pseudonim?) Stone powinno zobowiązywać do porcji dobrego
rocka, pora włożyć do odtwarzacza ich debiutancki krążek i sprawdzić jak
brzmi on po drugiej stronie Oceanu.
Album otwiera „Genocide”. Już od pierwszych taktów nie ma żadnej taryfy
ulgowej. W rytm mięsistych bębnów wtóruje Patrick. Wokal trochę zbyt
„chłopięcy” jak na rocka. Ma to jednak ten pozytyw, że bardzo dobrze
wyciąga „górki”. Sam utwór dość ciekawy. Częsta zmiana tempa, a także
niespokojny klimat. Warto zwrócić uwagę na przerywnik w środku, w
trakcie którego robi się wgniatająco. Po chwili znów do głosu dochodzi
reszta zespołu i znacznie podkręca tempo. Całkiem obiecujący początek.
Przejdźmy zatem do drugiego, „Ska bra”. Sam kawałek stanowiący raczej
rockandrollowy żart, dobry jako dodatek do imprez bogatych w alkohol i
roznegliżowane panie (co potwierdza gościnny udział Phila Campbella z
Motörhead). Gdzieś w tle jakaś sekcja dęta. Rytm trochę jakby wyjęty z
musicalu „Grease”. Nieco ponad trzy minuty ska-kania do raczej
„młodzieżowego” rocka. Wiele się tu nie działo…
Czas więc przejść do singlowego „Pain”. Otwiera go świetna gra gitary
basowej oraz porządnie dającej po uszach perkusji. Fajnie wypada
zwrotka, gdzie wokalista cedzi przez zęby kolejne słowa, zaś refren znów
należy do około high schoolowych imprez. Jest także i miejsce na krótką
solówkę ozdobioną efektami klawiszowymi (które ogólnie fajnie grają w
tym kawałku). Całkiem niezły, rockowy numer z przytupem, do którego
zrealizowano luzacki obrazek z zabawną puentą.
Po całkiem nieźle zapowiadającym się początku, nagle napięcie siada. W
„X-girlfriend” do głosu dochodzi gitara akustyczna, której wtóruje
niemal płaczliwy głos wokalisty. Po chwili zespól bierze się w garść i
próbuje przyłożyć mocą. W tym utworze mamy do czynienia z istną
sinusoidą nastrojów, bo po kolejnym płaczliwym fragmencie już jest wręcz
bardzo smakowicie, ciężko. Patrick też już przestaje płakać i daje
porządnie po strunach głosowych. Szkoda tylko, że kiedy w piosence robi
się naprawdę ciekawie, to już się kończy…
Skoro tak, to przechodzimy do „Clear blue sky”. Delikatna gitarka i
pianinko, przypominająca raczej ballady Bon Jovi, z tą różnicą, że wokal
ma troszkę inną barwę. Pod koniec zespół dodaje jeszcze odrobinę
smyczków, by było bardziej nastrojowo. Wyszło jednak lekko kiczowato.
Jakoś bez większego polotu ta balladka. Słychać, że zespół dopiero
startuje i musi się jeszcze dużo nauczyć. Może w drugiej części albumu
będzie ciekawiej…
Otwiera ją „Open relationship”. Startujemy z przylądka Canaveral, by
usłyszeć, że Patrick potrafi też porządnie krzyczeć. Refren jest z kolei
lekko rockandrollowy, jednak całą siłą napędową kawałka jest krzyk i
genialna gra zespołu. Końcówka rozpoczęta fajnym riffem ma jednak lekko
industrialne tło i nie za bardzo pasuje do całości. Trzeba jednak
przyznać, że w ciągu tych trzech minut dzieje się dużo.
Numer siedem na płycie to „My religion”. Początek to żwawa gra na
gitarze akustycznej i osadzony w lekko knajpianym klimacie wokal. Grane
troszkę jakby od niechcenia, ale pomimo tego ma ciekawy połamany rytm. W
samym kawałku niewiele się dzieje, bez fajerwerków.
„The envelope” rozpoczyna znów genialna gra perkusji i gitary. Jest
ciężko, wręcz metalowo. Kawałek można porównać do miksu piosenek Guns
N’Roses i Aerosmith z połączeniem patentu z „Genocide”. Gdzieś po drodze
kawałek robi się jednak niesamowicie chaotyczny, zupełnie jakby
zabrakło pomysłu co z tym ciekawym riffem zrobić. Wydaje się, że każdy z
muzyków leci w swoją stronę, czasem jednak tylko powracając do
wyjściowego riffu. Nie poprawia to wrażenia, że jest słabo, bezmyślnie.
Do końca płyty zostały dwa kawałki. Pierwszy z nich, „Let this one
breathe” to z początku gitara akustyczna, która rozpędza kompozycję.
Robi się dobrze, kiedy do głosu dochodzi elektryczna część zespołu.
Nawet wokalista śpiewa tutaj w miarę dobrze…, lecz wszystko psuje
dziwaczny, niepotrzebnie przedłużany refren. Szkoda, bo tło kawałka jest
świetne, niemal orientalne. Wystarczyło pójść dalej tą drogą i
mielibyśmy pierwszy sztandarowy numer w dorobku Budderside. A tu znów
niestety chaos.
Ostatnim na płycie jest „Can’t wrap my head around you”. To z kolei
niemal „świąteczna” ballada z gitarą akustyczną i pianinkiem. Raczej
niepozostająca w uszach i umyśle na dłużej.
Niestety początki bywają trudne i to słychać na tym albumie. Jest bardzo
nierówno. Czasem bywa bardzo mięsiście i rockowo. Czasem ma się
wrażenie, że słucha się płyty dla nastolatków, którzy dopiero odkrywają
rocka. Zespół gra całkiem nieźle, jednak wokalista ma chyba zbyt miękki i
mało zadziorny głos, by się przebić przez konkurencję. Czas pokaże, czy
jakoś poukładają swoją muzykę, bo potencjał mają.
6/10
Mariusz Fabin