1.The Rise of Brighteye Brison
2.The Magician’s Cave
3.Mind Fire Meance
Rok wydania: 2011
Wydawca: Progress Records
http://www.brighteyebrison.com
Szwedzi z Brighteye Brison powracają z nowym albumem. Co to oznacza dla
fanów progresywnego rocka w Polsce? Ano na pewno dwie rzeczy. Po
pierwsze dorwanie tej płyty będzie nie lada sztuką, ale po drugie,
jeżeli już uda się ją zdobyć to gwarantuje ona nieziemską podróż w lata
siedemdziesiąte! Tak, ten zespół w sposób, moim zdaniem, perfekcyjny
oddaje ducha tamtych czasów (ze wskazaniem na Genesis – ale to tylko
jeden z elementów). Już samo tradycyjne instrumentarium i wyzbycie się
wszelakiej maści elektroniczno/komputerowych „wspomagaczy” wzbudza
szacunek.
„The Magician Chronicles – part I” to kosmiczna saga, która swoje źródła
ma w kompozycji „The Battle of Brighteye Brison” z albumu „Stories” z
2006 roku. Tutaj historia rozrosła się do nieco ponad czterdziestu
trzech minut zamkniętych w trzech kompozycjach. Tak, wbrew temu co może
się wydawać po spojrzeniu na spis utworów to nie jest żadne Ep. tu są
trzy utwory, z których sam otwierający „The Rise of Brighteye Brison”
trwa ponad 23 minuty!
Jak wspominałem, krążek to mus dla osób zakochanych w
charakterystycznych dla lat siedemdziesiątych klimatach. Muzyka jest tu
tak bogata i aranżacyjnie dopieszczona, że nawet teraz, po bez mała
8-9-u przesłuchaniach wciąż odkrywam nowe, „ukryte” do tej pory smaczki.
A to interesującą partię pianina, a to smyczki a to perkusyjnego
połamańca. Brighteye Brison wspaniale bawią się dźwiękiem, tu każda
kompozycja skrzy się od ciekawych zagrań i melodii. Jest i lekko i
zwiewnie, jest nieco ciężej gdy tylko wymaga tego chwila, jest też wręcz
filmowo (wystarczy posłuchać dialogu w „The Magician’s Cave”).
Szwedzi nie odkrywają w muzyce niczego nowego. To wszystko już było ale z
gatunku, w którym się spozycjonowali potrafią wycisnąć tak wiele, że aż
trudno w to uwierzyć. Partie saksofonu, które przewijają się tu
kilkukrotnie są powalające a osoby, które nie przepadają za jazzem po
zapoznaniu z tą płytą stwierdzą, że jazz jest naprawdę słuchalny.
No cóż, Progress Records dopisuje do swojego katalogu niezwykle udany album – polecam!
8,5/10
Piotr Michalski
PS. Jak wspominałem, płyta trwa 43 minuty (dokładnie 43:47) i to idealny
czas dla tak wymagających albumów. Gdyby ten krążek został rozciągnięty
to rozmiarów 70-o minutowego kolosa były bardzo ciężkostrawny a tak?
Mamy wspaniały pokaz umiejętności, feelingu i talentu muzyków
zespołu…. ale skoro ma być w duchu lat 70-ych to czyż można nagrać
album który trwa 70 minut? Przecież nie zmieściłby się na winylu…