1. Last Year’s Tatoo
2. I Once Loved You
3. World Afraid
4. The Me I Knew
5. Made See – trough
6. Hotel Year
7. Ian McShane
8. Blackrock 2000
9. Making A Mess In A Clean Place
10. Sleepwalker
11. Brave Dream
Rok wydania: 2004
Wydawca: One Little Indian
Tim Bowness to osoba, która u słuchaczy wywołuje wiele skrajnych
emocji. U jednych występuje uwielbienie go jako mistrza kameralnego
klimatu i melancholii płynącej z jego kompozycji u innych zaś potępienie
za momentami neurotyczny i bardzo przygnębiający, przepełniony
nieszczęściem i bólem głos. Wraz ze Stevenem Wilsonem (Porcupine Tree,
Blackfield) od lat tworzy grupę No – Man, udzielał się także w projekcie
Henry Fool i w zespole Centrozoon.
Po przeszło 20 latach swojej twórczości i pozostawania w cieniu tych
zespołów w 2004 roku zdecydował się w końcu na wydanie płyty sygnowanej
swoim nazwiskiem.
„My Hotel Year” to płyta bardzo wyjątkowa. Jest w niej coś tajemniczego
i mistycznego. To płyta o niepowtarzalnym klimacie i nastroju. Całość
rozpoczyna utwór „Last Year’s Tatoo”. Bardzo spokojny, wyciszający,
można by rzecz chilloutowy. Następny kawałek to „I Once Loved You”.
Zupełnie inny w swoim klimacie. Osoby, które zetknęły się z grupą
Centrozoon od razu wyczują w nim aranżacje Marcusa Reutera z którym to
Bowness w niej współpracował. Kolejny na płycie „World Afraid” to
wymarzona perełka dla sympatyków fortepianowego brzmienia. Kawałek ten
doskonale wprowadza nas w muzyczną przestrzeń kontynuowaną w utworach
„The Me I Knew” i „Made See – trough”. I tu robi się przygnębiająco.
Trochę poprawiają ten nastrój następne utwory „Hotel Year” i „Ian
McShane” z rewelacyjnym wstępem na gitarze akustycznej i cudownymi
klawiszami w tle. „Blackrock 2000” to już zupełnie inna bajka. Wstęp
rodem z dobrego horroru science fiction, dochodzący gdzieś z daleka
wokal Tima, przebijający się w tle saksofon. Wszystko to razem tworzy
niesamowity, psychodeliczny wręcz klimat. Także „Making A Mess In A
Clean Place” swoim wstępem odbiega od brzmienia całości. Pojawia się tu
sekcja smyczkowa przewijająca się przez cały czas trwania utworu.
„Sleepwalker” to już powrót do sennego brzmienia. Skromny ale świetnie
zaaranżowany. Płytę kończy „Brave Dream”. Chyba najbardziej
optymistyczny brzmieniowo utwór z tej płyty. Pełen emocji w bardzo
ambientowym wręcz klimacie.
Płyta ta spodoba się na pewno osobom, które będą chciały dać odpocząć
trochę swoim uszom i zapragną swoistego wyciszenia się. Pod względem
muzycznym album bardzo oszczędny. Trochę elektronicznych bitów, skromne
akordy na fortepianie, kilka dźwięków gitary akustycznej i parę nut
skrzypiec. Minimalistyczna recepta na doskonały wyrób. Ta skromność
poraża. Ale myślę, że właśnie na tym polega jej wielkość. Przychodzi
taki moment, że potrzebujemy wyciszenia i odpoczynku. Warto wtedy mieć
ten album pod ręką. Naprawdę polecam go z całego serca.
8,5/10
Irek Dudziński