1.Slow Train (6:49)
2. Dust Bowl (4:32)
3. Tennessee Plates (4:18)
4. The Meaning of the Blues (5:43)
5. Black Lung Heartache (4:13)
6. You Better Watch Yourself (3:30)
7. The Last Matador of Bayonne (5:23)
8. Heartbreaker (5:48)
9. No Love on the Street (6:31)
10. The Whale That Swallowed Jonah (4:45)
11. Sweet Rowena (4:33)
12. Prisoner (6:48)
Rok wydania: 2011
Wydawca: Mascot
http://jbonamassa.com/
Ten Joe to ma motywację. „Black Rock” dopiero co weszło w świadomość
słuchaczy, a on już atakuje z nowym materiałem studyjnym pod własnym
szyldem i wraz z wesołą kompanią Black Country Communion. Ktoś tu
wyrasta na Stevena Wilsona (lub bardziej na czasie – Devina Townsenda)
blues rocka. Można mieć zatem pewne wątpliwości dotyczące poziomu jego
nowej muzyki, całkiem zrozumiałe zresztą. Ale sam Bonamassa tak „nagrzał
się” na „Dust Bowl”, że przynajmniej niżej podpisany spał spokojnie.
Czułem, że będzie „dobrze”, i to w najgorszym przypadku. Ale, jako że
kobietą nie jestem, i moja intuicja może czasem zawodzić, czyż nie?
Mam Cię, drogi Czytelniku. Jeżeli nie zaglądnąłeś do oceny przed
rozpoczęciem lektury, wprowadziłem do Twojego umysłu lekką konsternację.
Zupełnie bezpodstawnie, bowiem najnowsze wydawnictwo wirtuoza gitary to
wciąż cholernie sycąca i bogata w treści rzecz. Cofnijmy się w czasie.
Wydany w zeszłym roku „Black Rock” stanowił wybuchową mieszankę greckiej
sielanki i brudnego, mogącego na spokojnie brać udział w wojnie
głośności rzępolenia. Strawa tego dziwactwa okazała się zaskakująco
przyjemna i był to jeden z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów
ubiegłego rocznika. Joe Bonamassa nie chciał osiąść na zasłużonych
laurach i padła obietnica, że następny krążek zerwie z tą stylistyką na
rzecz bardziej klasycznego, amerykańskiego blues rocka. Naszym zadaniem
będzie rozpatrzyć, czy entuzjastyczne obietnice znalazły pokrycie w
rzeczywistości.
Jedyną pozostałością po greckich klimatach jest cudowny „Black Lung
Heartache”, który jako urozmaicenie sprawdza się „w pytkę”. Brzmienie
rzeczywiście zostało wygładzone, gitary nie starają się już wyrwać z
głośników i ruszyć w krwiożerczym pościgu za słuchaczem. Podkreślona
została rola pianina, które zaiste nadaje części kompozycji brzmienie na
tyle klasyczne, że żadnym grzechem byłoby wskazanie ubiegłego wieku
jako daty ich powstania. Utwory brzmią bardziej spontanicznie, jak gdyby
artysta nagrał je z zespołem podczas jam session, nastrój również uległ
upozytywnieniu. Klasycznego feelingu dodają również gościnne występy
przy mikrofonie: w „Tennessee Plates” usłyszymy Johna Hiatta, w „Sweet
Rowena” o względy pięknej kobiety upomni się z Bonamassa Vince Gill, a
do śpiewania „Heartbreaker” dołączył dobry przyjaciel artysty z Black
Country Communion – Glenn Hughes. Joe nie jest wybitnym wokalistą (choć
przyznać trzeba, że poprawia się wraz z każdym wydawnictwem), dlatego
gościnne struny głosowe bardzo dobrze urozmaicają znajomość z „Dust
Bowl”, wypełniając przy okazji do końca założenie „stworzenia
klasycznego, amerykańskiego” nastroju. Teraz zadaj sobie pytanie, drogi
Czytelniku, czy taki nastrój na pewno Ci odpowiada?
Jeżeli nie, wujaszek Bonamassa nie poskąpił rzeczy bardziej
eklektycznych i rozbudowanych. Wspominany już „Black Lung Heartache” z
greckimi wstawkami, bazującymi na partiach buzuki (odmiana gitary),
bębnach i klaskaniu (świetny motyw!) to przystawka do iście
„kowbojskiego” utworu tytułowego, opartego na bujającym basie lub
prawdziwej perełki w środku albumu – wolnego, bardzo smutnego „The Last
Matador of Bayonne” z motywem wygranym na trąbce. Na „Dust Bowl”
usłyszymy także cztery „kolosiki”, czyli „Slow Train”, „The Meaning of
the Blues”, „No Love On the Street” i „Prisoner”, w których częściej od
artysty dochodzi do głosu jego gitara. Bo chyba nikt nie wątpił, że Joe
daruje sobie solówki. W każdym utworze pojawia się tak zwany moment „A
teraz słuchajcie i padnijcie na kolana, śmiertelnicy!”. Joe rozpoczyna
wtedy solo, skacze po progach niczym młodziutka baletnica, wyprowadza
dziesiątki uderzeń w trakcie kilku sekund, ale robi to w sposób tak
emocjonalny, szczery i jakby entuzjastyczny, że słuchaczowi nie
pozostaje nic więcej niż, nomen omen, paść na kolana w zachwycie.
Wyjątkowo różniące się od „Black Rock”, pełne młodzieńczej pasji
(chociaż Joe dawno po trzydziestce), nieokiełznanej energii, ale ujęte w
klasyczną, wygładzającą formę, która – ostrzegam – nie wszystkim
przypadnie do gustu. Jeżeli Bonamassa nie zwolni, za pięć lat obcować
będziemy z prawdziwą legendą blues rocka. Osoby czujące się w tym
gatunku jak ryba w wodzie mogą, a nawet powinny podwyższyć ocenę o pół
oczka.
8/10
Adam Piechota