BLACKMORE’S NIGHT – 2021 – Nature’s Light

blackmores night-Matures Light

1. Once Upon In December
2. Four Winds
3. Feather In The Wind
4. Darker Shade Of Black
5. The Twisted Oak
6. Nature’s Light
7. Der letzte Muskieter
8. Wish You Were Here
9. Going To The Faire
10. Second Element

Rok Wydania: 2021
Wydawca: earMusic
https://www.facebook.com/blackmoresnightofficial


Ostatni studyjny album grupy Blackmore’s Night ukazał się w 2015 roku, a więc niemal sześć długich lat temu. Co prawda w międzyczasie „Człowiek w czerni” powrócił do soczystego rocka i reaktywował Rainbow (rzecz jasna w zupełnie innym składzie), ale i tak co Ryszard, to Ryszard. Mnie nie dane było zobaczyć „Tęczy” na żywo i powoli zacząłem tracić również nadzieję, że usłyszę jakieś nowe kompozycje folk renesansowego duetu Blackmore’s Night. Ritchie ma już swoje lata i pewnie również i dlatego nie spieszy mu się z nagrywaniem nowych kompozycji. Zresztą to zawsze mi się podobało w Ritchiem: zawsze idzie swoją ścieżką i dawno nie musi już na siłę udowadniać, że jest jednym z najlepszych gitarzystów w historii muzyki. Tak czy inaczej już od jakiegoś czasu miałem ochotę krzyknąć: Rysiek, dawaj coś nowego!

I oto jest: nowy album, zatytułowany „Nature’s Light”. Zawiera dziesięć kompozycji, wśród których znajdziemy rzeczy nowe, troszkę starsze i covery (których nigdy na albumach Blackmore’s Night nie brakowało). Nie od dziś wiadomo, że grupę prowadzi Ritchie wraz z Candice. Zawsze jednak towarzyszyła im grupa minstreli w postaci przecudownych chórków, skrzypiec czy klawiszy. Ale najnowsze dzieło jest chyba najbardziej duetową płytą w dorobku państwa Blackmore, bo zwykle im towarzyszących muzyków jest tu niewielu.

Pierwsza kompozycja to „Once upon in December”. Startujemy od cymbałów, a potem jest już klasycznie blackmore’snightowsko. A więc dużo tu dużo rytmicznego tamburynka oraz charakterystycznej gitary akustycznej. Bardzo fajnie dzieje się też w tle za sprawą harmonii, skrzypiec czy flecika. Nie jest to co prawda otwarcie niczym brawurowe „Way to Mandalay” sprzed lat, ale ten numer ma w sobie coś wesołego. Fajnie tez rymująco śpiewa Candice.

Lecimy do dwójki. „Four winds” to zmiana gitary na mandolinkę, no i ta kapitalna szałamaja. Dla odróżnienia mamy tu już pełny zestaw muzyków, gdzie fajnie dudni znajomy bas i grają klawisze. Mamy tu też ciekawe zmiany melodii, zapożyczone z wcześniejszych piosenek BN, ale trochę inaczej zagrane. Brzmieniowo mógłbym porównać to do ostatnich albumów duetu. Dość ciekawa kompozycja z ciekawą grą perkusji.

„Feather in the wind” to wesoła, skoczna i rozpędzona kompozycja. Doskonale w tle przybrzmiewają bębenki, no i znów te fantastyczne piszczałki i skrzypce. Znów wychodzi tu geniusz układania melodii Blackmore’a: jest chwila wyciszenia, która pojawia się po to, by chwilę później uderzyć z całą mocą. Brakuje mi tu co prawda trochę wkroczenia armat w postaci na przykład dud muzyków Des Geyers schwarzer Haufen lub innych zaprzyjaźnionych muzyków spod znaku rocka średniowiecznego. Całą melodię końcową wygrywają zdublowane piszczałki Candice. Aż chciało by się więcej i mocniej przywalić w końcówce i by Ritchie chwycił swoją gitarę elektryczną i wtórował melodii. Niestety nic takiego się nie dzieje, a utwór szybko się wycisza. Szkoda, bo był potencjał na coś o wiele większego.

Numer cztery to pierwsze odświeżenie przeszłości, i to nie tak bardzo odległej, bo kompozycja „Darker shade of black” pochodzi z poprzedniej płyty duetu („All our yesterdays”). To przepiękna, zabarwiona „Tęczą” piosenka z niesamowitą grą basu, skrzypiec i organów Hammonda. Jest także mistrzowska, renesansowa gra na klawiszach i gitarze akustycznej. A przede wszystkim pojawia się biały Fender, bez żadnych udziwnień – jest tylko czyste, niesamowite brzmienie gitary. Przeszywające, rozmarzone i wciąż robiące niesamowite wrażenie. Takich kompozycji jak ta można słuchać i słuchać. I nawet nie przeszkadza już, że to utwór z poprzedniej płyty.

Pierwszą część albumu zamyka „The twisted oak”, piosenka, która może kojarzyć się troszkę z „Hanging tree”. Ale za to tu mamy przepiękny klawesyn, organy renesansowe i wiolonczelę w tle (czyżby Ritchie przypominał sobie grę na tym instrumencie?). Mamy tu także znów fajną, nieco oldfieldowską grę gitary akustycznej. Wszystkie te ozdobniki jednak natychmiast mówią, że w struny uderza Ritchie Blackmore. Fajnie tu brzmi również wokal Candice, nawet jeśli on jest momentami zdublowany (chórki w tle).

Stronę B zaczynamy od utworu tytułowego, który ma coś z „Crowning of a king”. Pompatyczne fanfary zastępują chwilę później gitara i miły głos Candice. Mamy tu także bębny i tamburynka. Tak sobie płynie ładnie ten numerek, ale jakoś mam wrażenie, że na wcześniejszych albumach słyszałem o niebo lepsze kompozycje tytułowe (niedoścignione „Fires at midnight” czy chociażby „Under a violet moon”). Tu co prawda trochę się dzieje, mamy nawet werbelki i iście marszowy rytm, ale jakoś mnie ta piosenka nie przekonuje.

Największą niespodzianką na tym albumie jest „Der letzte Muskieter”. Zaczynamy od niemal Lordowskiego (zwłaszcza pod koniec partii) Hammonda. Miło dla ucha brzmi melodia grana drugą ręką. A potem dzieje się coś nieoczekiwanego. Oto bowiem Hammond iście purplowsko „bulgocze” dając znać, że oto zbliża się jakiś wielki riff, a tu… Nagle Ritchie sprawia psikusa i zaczyna na swoim Fenderze grać bluesa. Nie muszę mówić, że ten blues wypada znakomicie. Nie ma tu mowy o żadnych wahnięciach palców, jest za to przefajna gra i, co ważne, melodyjna. W tle przygrywa wspomniany Hammond do spółki z rytmicznym basem. „Ostatni Muszkieter” może być odrzutem z „nowego” Rainbow, więc tym fajniej, że trafił ostatecznie na album Blackmore’s Night. Jest zupełnie inny od tych ich wszystkich instrumentalnych kompozycji, płynie powoli i wycisza się, wprowadzając tym samym drugą przypominajkę.

To cover, który pojawił się kiedyś na „Shadow of the moon” – „Wish you were here” z repertuaru szwedzkiej grupy Rednex. Co można powiedzieć o wersji nr 2021? W warstwie instrumentalnej właściwie się nie różni od tej sprzed dwudziestu czterech już lat. Są dokładnie te same ozdobniki, te same gitary i takie samo ich brzmienie. Co więc się zmieniło? Na pewno głos Candice, a przede wszystkim jest intonowanie poszczególnych fraz. Niby taki szczególik, ale jakże ważny. W tych samych miejscach śpiewa ona zupełnie inaczej, trochę jakby „zakręca” swój głos, jakby troszkę już nie dawała rady wejść na te poziomy sprzed lat. Która wersja lepsza? Pozostawiam do oceny. Mnie jednak bardziej przekonuje ta pierwsza, starsza.

Przedostatnim utworem na albumie jest „Going to the faire”. I znów Ritchie zmienia gitarę na mandolinkę, ale… Zaraz, ja znam tę melodyjkę… Czyżby to była trzecia część kompozycji „Mondtanz”? W druga część jak wiadomo był wpleciony duży fragment „Child in time”. Jeśli tak jest, to dość sprytne koło zatacza Pan Blackmore. Warto wspomnieć, że Candice nie śpiewa tej piosenki sama. A kto śpiewa w chórkach? Proszę wsłuchać się w sam koniec tej dość zmyślnej i wesołej piosenki. Jest zaskoczenie!

Na koniec grupa pozostawiła absolutną perłę. „Second element”. Jest to również cover, lecz zagrany i zaśpiewany tak pięknie, że oryginalna wykonawczyni tej kompozycji (a jest nią Sarah Brightman) może się schować. A więc zaczynamy od delikatnej gitary, by mogła wejść równie delikatnie Candice. Przepięknie zbudowany klimat trzyma ten numer aż do samego końca. A czego tu nie ma! Jest fajnie wtórujący męski głos, nadająca rytm gitara akustyczna, która w pewnym momencie odsuwa się, by dać miejsce elektrycznemu Fenderowi. Ritchie przyzwyczaił już słuchaczy do tego, że gdy sięga po swoją kremową gitarę, to będzie są oni świadkiem czegoś wielkiego lub pięknego. Tak jest i tym razem. Jego solówka, choć oszczędna – bo rzecz jasna nie ma tu mowy o fajerwerkach w stylu „Child in time” czy „Stargazer”, to już nie ten wiek i zapewne nie te same palce – ma w sobie coś przeszywającego. Mam wrażenie, że mógłby tak grać i grać… Ale historia znów zatacza koło i Ritchie nieco symbolicznie wraca do gitary akustycznej. Czy to jedne z ostatnich nut zarejestrowanych przez Ritchiego Blackmore’a?

A jaka jest ta płyta? Nie-blackmore’owsko wesoła, wręcz wiosenna. Ma kilka bardzo ciekawych fragmentów i kilka niespodzianek. Nie ustrzegła się jednak niestety słabszych momentów, co sprawia, że – nie oszukujmy się – nie jest to najlepsza płyta Blackmore’s Night. Ale nie jest też całkowicie zła. Czy dane nam będzie zawarte na niej piosenki usłyszeć kiedykolwiek na żywo? Czas (ale i przede wszystkim Ritchie) pokaże.

7,5/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz