BLACKFIELD – 2011 – Welcome To My DNA

Blackfield - 2011 - Welcome To My DNA

1. Glass House
2. Go to Hell
3. Rising of the Tide
4. Waving
5. Far Away
6. Dissolving with the Night
7. Blood
8. On the Plane
9. Oxygen
10. Zigota
11. DNA

Rok wydania: 2011
Wydawca: Kscope
http://www.myspace.com/blackfield


Steven Wilson to niezmordowany muzyk! Ku uciesze swoich miłośników, nie każe zbyt długo czekać na kolejne muzyczne premiery, które nagrywa w rozmaitych projektach. Niczym alchemik, czegokolwiek się nie dotknie zamienia w złoto (mimo iż to muzyczne złoto ma różnoraką wagę – raz jest ciężkie jak sztaba, a nieraz lekkie jak precyzyjny jubilerski wyrób). Inny ciężar gatunkowy posiada Porcupine Tree, inny jego duet No-Man, inny projekt sygnowany jego imieniem i nazwiskiem, a jeszcze inny drugi z jego duetów Blackfield, który tworzy wraz z izraelskim artystą Avivem Geffenem . Właśnie ukazuje się ich trzecia studyjna płyta, którą promować będą na dwóch kwietniowych (2011) koncertach w naszym kraju.

Muzyka jaką proponuje Wilson wraz z Greffenem pod szyldem Blackfield nie jest tak aranżacyjnie rozrosła jak jego „Jeżozwierzowe Drzewo”, nie jest tak odjechana przestrzennie jak No-Man, nie jest tak eksperymentalna jak I.E.M czy Bass Communion, nie jest tak klaustrofobiczna jak płyta sygnowana jego imieniem i nazwiskiem. Blackfield jest najbardziej piosenkowym tworem spośród wszystkich muzycznych światów Wilsona, ale w tych krótszych muzycznych formach jest tyle finezji, tyle zręcznego, klimatycznego, niebanalnego grania, a przy tym tyle pięknych, subtelnych melodii. Pomimo tego muzyka jest tak charakterystyczna, że nie ma żadnej wątpliwości, że współtworzy ją ręka Stevena Wilsona.

Płyta rozpoczyna się kompozycją „Glass House”, jest to moim zdaniem nie tylko jedna z piękniejszych piosenek na tej płycie, ale jedna z piękniejszych piosenek Blackfield w ogóle! Mimo, że jest dość prosta (na dodatek najkrótsza – 2:57), posiada jednak prawdziwie symfoniczny rozmach. W kolejnym utworze – „Go to Hell” wyśpiewywane przez Wilsona wielokrotnie słowo „Fuck You” brzmi tak subtelnie, jakby śpiewał „I Love You” :). Natomiast „Rising Of The Tide” ma w sobie tyle uroku, co niejedna z balladowych songów wielkiej czwórki z Liverpool (chociażby „The Long and Winding Road” albo „Michelle”). Gdybym miał tak po kolei wychwalać zalety poszczególnych utworów (weźmy chociażby „Dissolving with the Night” albo „Zigota”), praktycznie przy każdym wystarczyłoby napisać słowo piękny, przepiękny, piękny, przepiękny… Jest jednak na tej płycie jeden muzyczny motyw, który klimatem zdecydowanie odbiega od reszty, to „Blood”. Zdecydowanie najostrzejszy numer, nagrany w orientalnym klimacie, brzmi jak wyjęty z sesji do płyty „The Never Ending Way Of OrwarriOR” izraelskiej metalowej grupy „Orphaned Land” (którą notabene Steven Wilson miksował). Po tej kompozycji ciśnienie tętnicze krwi jednak wraca do normy (nie ma wiec mowy o braniu leków na nadciśnienie).

Nie przeczę, że podobały mi się i poprzednie płyty Blackfield, wydaje mi się jednak, że to ich najpiękniejsze i najdojrzalsze dzieło. Płyta sygnowana numerkiem „1”, była takim muzycznym bruderszaftem (muzycy poznawali się dopiero nawzajem). Druga płyta, to typowy „toast na drugą nogę”. Przy tej trzeciej, można dopiero wyczuć, że muzycy wręcz delektują się prawdziwą głębią i szlachetnością smaku spijanego przez nich „muzycznego trunku”.

9/10

Marek Toma

Dodaj komentarz