1. White Trash Millionaire
2. Killing Floor
3. In My Blood
4. Such a Shame
5. Won’t Let Go
6. Blame It On the Boom Boom
7. Like I Roll
8. Can’t You See
9. Let Me See You Shake
10. Stay
11. Change
12.All I’m Dreamin’ Of
Rok wydania: 2011
Wydawca: Roadrunner
http://www.roadrunnerrecords.com
Piwo leje się niczym z finiszujące maratończyka, głośniki wyginają pod wpływem koszących uderzeń niższych tonów, koleżanki, zarówne te od dawna znane, jak i zupełnie przypadkowe dziewoje zgarnięte po drodze, zaczynają ściągać staniki i wchodzić na mokre od alkoholu stoły, a wszyscy Twoi kumple szukają Cię w tłumie chcąc podziękować na kolanach za najlepszą imprezę życia.
Właśnie tak mogłoby być, gdybyś zdecydował się uraczyć znajomych „Between the Devil and the Deep Blue Sea”. O tym, że i dlaczego byłoby jednak inaczej, z chęcią tłumaczę pospiesznie w następnym akapicie.
Black Stone Cherry to jedna z kilku maszynek do zarabiania kabzy spod czerwonego loga Roadrunner, opierająca swoją muzykę o bezczelną przebojowość i z lekka „południowy” feelin’, coś na wzór Nickelback lub Alter Bridge. Ogółem nieco bardziej pikantna „alternatywa”, która już dawno, dawno temu przestała być alternatywna. „Between the Devil and the Deep Blue Sea” (trudny to do spamiętania i pisania tytuł, którego nagminne powtarzanie w recenzji oznaczałoby najpewniej niemoc twórczą i zapchajdziurstwo), czyli trzeci krążek panów z Kentucky, nic a nic w sprawdzonej formule nie zmienia, ba! – oni nawet tego nie próbują maskować. Wśród dwunastu ukrytych pod czarno-białą okładką kompozycji znajdziemy spory zasób chwytliwych riffów, bujającej perkusji i obleśnie przebojowych refrenów; część z nich od początku zdobędzie sobie naszą przychylność („Killing Floor”), pozostałe budzić będą lekki uśmieszek („Can’t You See”). Dodajmy kilka przyjemnych balladek, w których istotnie czuć żar południowego słońca (oraz producencki cukier w kostkach dla koni) i mamy niemal idealny obraz „Pomiędzydiablomorza” (copyright).
Potencjalne „zbiory przebojów” często giną śmiercią tragiczną podczas próby odsłuchania ich w całości, od A do Z. Ostatnie dzieło Black Stone Cherry „ginąć” co prawda nie „ginie”, jednak w żadnym momencie nie przekracza pewnej, bliskiej rockowym stacjom muzycznym granicy „dźwięków do tła”, nie angażuje, nie zrywa staników. Tak na imprezę z pierwszego akapitu nie licz. Coś jednak w tych utworach można odnaleźć, aby do albumu po umiarkowanych przerwach wracać. Być może to zadziorność w głosie Chrisa Robertsona, być może ten potencjał energii, tak potrzebny przy cieplejszych przebłyskach wiosennego słońca.
Czy polecam? Jasne, ja zawsze zachęcam do pakowania się w najróżniejsze rzeki, nawet te najbardziej oddalone od naszego własnego korytka. W końcu prawdziwymi fanami muzyki przestajemy być w momencie, gdy uznajemy, że „więcej nam nie potrzeba” (wtedy rejestrujemy się na kilku forach i rozpoczynamy nikomu niepotrzebny trolling), ale Black Stone Cherry nigdy nie będzie równać się poważniejszemu romansowaniu. Przy kilku pierwszych przesłuchaniach zawsze powracała do mnie myśl, że to „taki Nickelback z jajami” – cztery słowa, które dobitnie pokazują, w co pakujemy się wraz z rozpoczęciem „White Trash Millionaire”. Czasem i w takim bajorku miło się popluskać. A album sprzedał się dobrze, więc grać będą dalej. I pewnie wciąż na tę samą nutę. Byznes, dziecinko.
6/10
Adam Piechota