1. Rocksteady (4:27)
2. Beautiful (3:55)
3. Muhammad Ali (3:21)
4. After Gold (4:26)
5. Happiness Is (4:11)
6. Back to the Garden (4:35)
7. Smokestack Lightnin’ (3:44)
8. I Hate It When You’re Gone (3:59)
9. People Train (3:27)
10. Beast of Burden (3:42)
11. Fake Diamond King (3:33)
Rok wydania: 2010
Wydawca: –
Na początku zobowiązany jestem przyznać, że krążek wpadł w moje
zachłanne łapska zupełnym przypadkiem, a kilka tygodni temu o zespole
Big Head Todd and the Monsters wiedziałem tyle, co większość z Was,
czyli absolutnie nic. Ale skoro „Rocksteady” przez większość sesji
(którą pożegnaliśmy na dobre!) pomógł mi zachować zdrowy dystans i dobry
nastrój, napisanie recenzji należy do moich obowiązków, czyż nie? A kto
wie – być może zachęcę kogoś chociaż do sprawdzenia chłopaków na
Myspace?
Big Head Todd and the Monsters to – wbrew pozorom – mocna marka i
grupa mająca na koncie „platynkę”. Ale tę wiązać należy z ubiegłym
wiekiem, bowiem złośliwy czas i atak muzyki niezależnej zepchnęły zespół
do podziemia. Tam do dziś grają prostą blues rockową muzykę, aby
wynurzyć się od czasu do czasu na spelunkowe trasy i wpaść z wizytą do
studia. American dream, nieprawdaż? „Rocksteady”, czyli ich dziewiąte
dziecko, niemal całkowicie zrywa z bluesowym pazurem, który
charakteryzował wcześniejsze krążki, na rzecz prostych, plażowych wręcz
klimatów. Todd Park Mohr, czyli ten tajemniczy Big Head Todd (na miejscu
reszty bandu obraziłbym się za pseudonim „potwory”), swoim głosem,
stanowiącym mieszankę Adama Levine’a z Maroon 5 i Caleba Followilla z
Kings of Leon, śpiewa nam o przyjaźni i miłości, nigdy nie przechodząc
na „ciemną stronę życia”. Luźno łączą się tutaj elementy klasycznego
rocka (kompozycja tytułowa), reggae („Happiness Is”), trąbki („Hate It
When Your Gone”), gospelowe chórki („Beast of Burden”) i funkowa
beztroska (wiele tytułów). W niemal wszystkich kawałkach tkwi olbrzymi
radiowy potencjał (chlubnym wyjątkiem jest zadziorny „Smokestack
Lightnin’, którego nie powstydziłby się nawet Joe Bonamassa).
I właśnie ten aspekt stanowi jednocześnie największą bolączkę
„Rocksteady”. Brak emocji „z wyższej półki” spowoduje, że album
polubimy, ale nigdy do podejdziemy doń serio. Włączymy chłopaków przy
nauce, tudzież jakiejś domowej czynności, posłuchamy na spacerku w
wiosenne popołudnie (przedstawicieli tego gatunku zapraszamy już
serdecznie do Polski!), ale chemii w tym nie będzie. Solówki w postaci
kilkusekundowych „reklam” rozochocą jedynie nasz apetyt, ale rozmyją się
w jeziorku delikatnych riffów. Dziwi mnie tak niska popularność
zespołu. Spojrzałem na portal Last.fm i okazało się, że album nie ma
nawet półtora setki słuchaczy (i możemy być pewni, że ponad połowa z
nich „kupiła” go na Pirate Bay)… Ba, okładki – zwykłego pliku JPG –
brakowało. Wielce rozczarowany, z żalem w sercu, sam takową wysłałem.
To nie jest co prawda album, który chciałbyś dostać na urodziny, drogi
Czytelniku. Słucha się go przyjemnie i byłbym powiedział, że jest
„zwyczajnie dobry”, tylko na ocenę w postaci „siódemki” – w moich oczach
– do końca nie zasługuje. Z kolei „sześć i pół” wydaje się delikatnie
krzywdzące, ale na tym wyniku poprzestanę, bo nie chcę wypaść na
drobiazgowego faceta. Tak więc na urodziny nie, ale jako prezent bez
okazji, „Rocksteady” spisałby się fenomenalnie dla każdego. Można
spróbować.
6,5/10
Adam Piechota