BERSERKERS – 2016 – Lock & Load

Berserkers - Lock & Load

1.Outlaw
2.Blind taste
3.Vampire lady
4.It’s up to You
5.The foolish man
6.Rock save the world
7.Heroes are back in town
8.Starlight city
9.Hangoverhead

Rok Wydania: 2016
Wydawca: Dooweet Agency


Wiele młodych kapel szukając własnej drogi inspiruje się legendami klasycznego rocka – Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple. Nie inaczej jest także z powstałą w 2009 roku we francuskim Bordeaux grupą Berserkers. Zespół tworzy kwartet muzyków w składzie: Julius Logeais (śpiew oraz gitara basowa), Arthur Orsini (gitara), Valentine Sarthou (klawisze) oraz Leo Calzetta (perkusja). Na swoim koncie mają dwa dema (wydane w 2008 i 2012 roku) oraz dwa albumy. Pierwszy z nich („Berserkers”) wydano w 2014 roku, drugi zaś zatytułowany „Lock & Load” ukazał się we wrześniu tego roku. Komiksowa okładka i ciekawie zaprojektowane logo zachęcają do posłuchania. No to start.

Album otwiera utwór „Outlaw”. Szybkie, mocne hard rockowe tempo podkreśla ciekawa gra mocno wyeksponowanych klawiszy wzorowanych na organach Hammonda, na rzecz których niestety troszkę schowany jest wokal. Trzeba zaznaczyć, że wokalista całkiem nieźle sobie radzi z gitarą basową. Nie brakuje tu również miejsca na solówkową rozmowę pomiędzy klawiszami a gitarą elektryczną. Dosyć interesujące rozpoczęcie albumu. Przejdźmy zatem do numeru dwa.

A jest nim „Blind taste”. Tu z kolei gitara trochę brzmi tak, jakby wyciągnięto ją z demo genialnego „Vavoom: Ted the mechanic” z repertuaru Deep Purple (w ogóle Purple wydają się być najbardziej wyraźną i oczywistą inspiracją Berserkers). Świetne tempo podbija fajna gra perkusji. Najlepsze jednak przychodzi w okolicach drugiej minuty utworu. Brawa dla Juliusa za genialne uderzenia na basówce w tle. Brawa także dla zespołu za łączenie różnych stylów: od hard rocka, przez lekkie boogie po niemal blues rocka.

Czas na trzeci numer: „Vampire lady”. Rozpoczyna go nabicie tempa przez perkusję, a potem następuje trochę prześmiewcza gra na klawiszach, która nie do końca pasuje do tego numeru. W przypadku tego utworu można odnieść wrażenie, że zespół chciał stworzyć coś pomiędzy rockiem a swingiem, co nie do końca mu wyszło i przez to sam numer jest trochę chaotyczny (środkowa część, pomimo, że ciekawa, to kompletnie nie pasuje do reszty kompozycji).

Szybkim kokiem przechodzimy więc do numeru czwartego („It’s up to you”). Klawisze znów zostały zaprogramowane na efekt Hammonda, lecz na szczęście da się w tym kawałku wyróżnić świetną pracę gitary elektrycznej i basu. Trzeba także pochwalić ciekawą solówkę Arthura. Jedyny mankament to znów mocno wysunięte do przodu klawisze, które nie do końca pozwalają skoncentrować się na grze reszty zespołu. Może z następnymi numerami będzie lepiej…

Czas na numer pięć: „The foolish man”. Rozpoczyna go mocna gra na perkusji wraz z towarzyszącymi znów okołohammondowskimi klawiszami. Całość spina ciekawy riff na gitarze, który wraz z różnymi ozdobnikami sprawia, że w tym utworze jest naprawdę dobrze, hard rockowo i ze świetną solówką Arthura. Całość kończy tym razem iście purplowskie wejście na klawiszach w wykonaniu Valentina. Nie bez powodu ten numer wybrano na singiel promujący album, bo to zdecydowanie najciekawsza propozycja Berserkersów.

Numer sześć to „Rock save the world”. Jest to kolejny numer z cyklu „rockowo i do przodu”, jednak trochę bez większego polotu. Znów w kompozycję wkrada się lekki chaos, lecz tym razem na szczęście schowano klawisze. Raczej słaby numer, który świata jednak nie ocali.

„Heroes are back in town” (prawie jak Thin Lizzy, przynajmniej jeśli chodzi o tytuł) prezentuje początek, który może się kojarzyć z latami 70. XX w. i z brzmieniem takich grup jak Omega, Bijelo Dugme czy Uriah Heep. Całkiem niezły klimat kreuje klawiszowiec, znów tym razem bardzo udanie imitując Hammonda. No i do tego ta gitarka… Świetne rozpoczęcie zostaje jednak niestety przerwane przez ten sam patent, który już słyszeliśmy dwa numery wcześniej. W kompozycję wkrada się wtórność i nie pomaga jej nawet całkiem zgrabna solówka Arthura. W efekcie otrzymujemy więc trochę zmienioną wersję singlowego „The foolish man”, a szkoda, bo zapowiadało się naprawdę wybornie.

Do końca zostały dwa numery. Pierwszym z nich jest „Starlight city”. Mamy tu po raz kolejny do czynienia z szybkim tempem hard rockowego grania z efektem organów Hammonda, co podkreśla tylko wtórność i brak pomysłów. Podobne riffy i sposób śpiewania słyszeliśmy już bowiem wcześniej, tak jak i technikę gry na gitarze a’la Steve Morse. Sam kawałek raczej bez historii.

Można więc przejść do ostatniego w kolejności – „Hangöverhead”, który prezentuje znów świetny początek, lecz po drodze tradycyjnie gdzieś się gubi i zmierza w kierunku, w którym raczej nie powinien iść. Słyszymy tu bowiem ciężkie, niemal metalowe granie, osadzone w lekkim bluesie. Potem jednak coś dziwnego dzieje się z tym numerem, zmienia się jego nastrój i klimat, niestety, na jego niekorzyść. Wydaje się, jakby muzykom znów zabrakło pomysłu i dla bezpieczeństwa w połowie drogi woleli zwrócić. I znów szkoda, bo mógł to być sztandarowy kawałek tej grupy. Pozostawia jednak złe wrażenie, chaotycznego i niedopracowanego utworu, w którym tak naprawdę udał się tylko jego początek.

Zespół czeka jeszcze dużo nauki i ciężkiej pracy, by określić właściwy dla siebie kierunek muzycznego rozwoju. Słychać, że każdy z muzyków próbuje wnieść cos własnego. Nie zawsze się to udaje, bo nie zawsze jest to przemyślane, powodując tym samym chaos. Minus należy się także producentowi płyty, który może i dobrze nagrał album, ale jednak nie do końca zapanował nad wyważeniem roli instrumentów, wyraźnie faworyzując klawisze tam, gdzie nie trzeba było tego robić. Dla zespołu byłoby także lepiej, gdyby postarali się o prawdziwe organy Hammonda, bo tylko one mogłyby tchnąć w ich muzykę prawdziwego ducha złotej ery hard rocka lat 70.

7/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz