CD 1 Chronicle 1: The Frame 1. The day that the world breaks down 2. Sea of machines 3. Everybody dies Chronicle 2: The Aligning of the Ten 4. Star of Sirrah 5. All that was 6. Run! Apocalypse!Run! 7. Codemned to live | CD2 Chronicle 3: The Transmigration 1. Aquatic race 2. The dream dissolves 3. Deathcry of a race 4. Into the ocean Chronicle 4: The Rebirth 5. Bay of dreams 6. Planet Y is alive! 7. The Source will flow 8. Journey to forever 9. The human compulsion 10. March of the mills machines |
Rok Wydania: 2017
Wydawca: Mascot Label Group
http://www.arjenlucassen.com
Bardzo lubię, kiedy dany artysta ma jakąś przemyślaną wizję swojej
muzyki i konsekwentnie ją realizuje. Jeszcze lepiej, kiedy zyskuje on
szacunek innych muzyków, którzy chętnie przyjmują jego zaproszenie i w
charakterze gości pomagają mu tę wizję urzeczywistnić i ubrać w
odpowiednie dźwięki. Do takich artystów należy Holender Arjen Anthony
Lucassen, który już od ponad dwudziestu lat działa pod szyldem Ayreon.
To coś więcej, niż tylko zespół, to projekt z pogranicza metalu, rocka
progresywnego, rock-opery i musicalu o tematyce science-fiction, który w
dużej części oparty jest na określonym koncepcie i zaproszonych do jego
realizacji muzykach. W poprzednich latach wspomagali go między innymi
Bruce Dickinson, Fish, Neal Morse czy Jorn Lande. Obdarzony wieloma
talentami Lucassen na najnowszej płycie „The source” dziewiąty już raz
zaprasza nas do wyimaginowanego świata, w którym główną postacią jest
tytułowy Ayreon. I znów jest to podróż niesamowita. Informacje na temat
jego pochodzenia – niezbędne elementy fabularne każdej z tych opowieści –
uporządkował już album „01011001” z 2008 roku. Tym razem towarzyszą nam
(a jakże!) również sami wyśmienici goście, wcielający się w
poszczególne postacie: ponownie w Ayreon melduje się James LaBrie (Dream
Theater), nie brak także innych: Floor Jansen (Nightwish), Hansi Kürsch
(Blind Guardian), Simone Simons (Epica) czy Zaher Zorgati (Myrath).
Oprócz wokalistów cieszą też ucho muzycy-wspaniali instrumentaliści:
Mark Kelly (Marillion) czy Paul Gilbert (Mr. Big, Racer X).
Już na starcie przed słuchaczem nie lada wyzwanie, bowiem pierwszy na
albumie „The day that the world breaks down” to ponad dwanaście minut
muzyki. Dzieje się tu bardzo dużo i dobrze jest śledzić tekst, bo
właśnie tu dowiadujemy się, o co chodzi w całej historii, a także
przedstawiają nam się kolejni jej bohaterowie. Uwagę zwracają piękne
flety wraz ze smykami przeplecionymi świetną gitarą jako wstęp do
całości. Następnie w fotel wgniata mocny, ciężki riff, a wraz z nim
kapitalny śpiew kolejnych wokalistów. Warstwa instrumentalna
perfekcyjnie uzupełnia tę muzyczną budowlę. Dowodem tego jest zarówno
gra gitary elektrycznej, klawiszy Hammonda, jak i fantastycznego basu w
środkowej części. To dopiero początek albumu, a już jest wybornie.
„Sea of machines” otwierają dźwięki tłamszonego buntu, jakieś policyjne
syreny, a po nim lekko nightwishowskie smyki. Jednak ten wokal i gitara
później sprawia, że w myślach pojawia się zaduma, a na plecach ciarki.
Na przemian można usłyszeć zarówno cudownie brzmiące skrzypce, fajne
werble, jak i jeszcze lepsze żeńskie wokalizy. Kolejna mocna, a przy tym
klimatyczna kompozycja.
Numer trzy to „Everybody dies”. Rozkręcają go rytmiczne dźwięki jak z
fabryki, zaś wokal brzmi jak wyjęty z glam rocka (Sweet, Slade, wczesny
Queen). Następnie mamy rockową jazdę wraz ciężkim riffem i fajnym
beatem. Pojawia się nawet ciekawie brzmiący growl, a żadna minuta w tym
kawałku nie jest zmarnowana. Numer bardzo szybki, pomimo że jest w nim
kilka różnych zmian tempa.
Po nim następuje jeszcze lepszy „Star of Sirrah” – elektroniczne tło,
gitara akustyczna i mocne, siłowe granie akordów na klawiszach. Wokal
zdaje się trochę być jakby gdzieś w przestworzach i brzmi trochę jak
Bono. Po ciekawym brzmieniu Hammonda pojawia się niesamowicie ciężki,
motoryczny i wgniatający riff. Jednak to w Hansim Kürschu objawia się
potęga tej kompozycji. Pojawia się on tu tylko w refrenie, ale za to
jak! Po chwili wytchnienia w postaci powolnego grania numer znów wraca
do właściwego mu tempa i ciężkości. Znalazło się także miejsce dla
rewelacyjnej solówki. Końcówka klimatem jest blisko tego, co kiedyś
proponował Therion.
„Gwiazda Sirrah” płynnie przechodzi w irlandzko brzmiący, lekki (wokal
Floor Jansen) „All that was”. Proponuję zwrócić uwagę na organy Hammonda
i instrumenty irlandzkie. Inspiracje grą Jona Lorda, ale i twórczością
Mike’a Oldfielda są bardzo wyraźne, ale Lucassen potrafi stworzyć z nich
zupełnie nową jakość i odpowiednio doprawić porcją solidnego
progmetalu.
Hammond płynnie przenosi nas do kolejnego utworu („Run! Apocalypse!
Run!”), trochę słabszego kompozycyjnie, bo jak dla mnie zbyt wiele w nim
gonitwy w stylu najszybszych dokonań Rainbow, chociaż uwagę zwracają
harmonie wokalne. Na szczęście utwór nie psuje ogólnego odbioru całości.
„Condemned to live” to pełna niepokoju muzyka wiolonczel i skrzypiec (w
ogóle instrumenty smyczkowe są na „The source” ponad używaną często
przez Lucassena elektroniką) oraz gitary. Po tej smyczkowej uczcie
następuje wzmocnienie klimatu poprzez gitary, które grają ten sam motyw.
Jest ciężko, rockowo i wybornie. Oj, jak ładnie bas tam napędza ten
numer! Wokalnie też jest wspaniale. Pojawia się również pewien inny
motyw, który jest znakiem rozpoznawczym Ayreonu, dzięki czemu tego
projektu nie można pomylić z żadnym innym. Czas na zmianę płyty.
Ruszamy dalej i zaczynamy od „Aquatic race”. Introdukcja to dość wysoki
śpiew wokalistów, gitara i wokal jakby wzięte z dokonań Fisha. Jednak
to, co tu wyprawia sekcja rytmiczna to mistrzostwo świata. Potem trochę
przyspieszamy tempa, by za chwilę znów zwolnić. Znów gdzieś delikatnie
pachnie Therionem. I w tym numerze co chwilę następuje częsta zmiana
tempa (i przy okazji zmiana wokalistów). Gdyby go narysować, to wyszłaby
idealna sinusoida. Imponująco wygląda druga część numeru, która na
rockowo spina klamrą całość.
Numer dwa to „The dream dissolves”. Przeszywające klawisze i bębny, a
następnie pięknie brzmiący flet, który wraz z klawiszami i smykami
buduje kapitalny nastrój. Całości dopełniają wokale Simons i Jansen (co
gothic, to gothic…). Później jest równie pięknie za sprawą świetnej,
rozmarzonej solówki na klawiszach i jeszcze lepszej, na gitarze. Jest
niesamowita, prawdziwie przeszywająca. Czy może być coś jeszcze
piękniejszego na tym albumie?
Tymczasem przechodzimy do numeru trzy („Deathcry of a race”). Otwiera
go flet pożyczony prosto od Iana Andersona. Potem już górę bierze
Ayreon, stawiając nas przed pytaniem: czy zachwycać się wokalem (kłania
się leciutko David Coverdale), klawiszami, czy może rewelacyjnymi
gitarami? Jedno jest pewne: tu musiała pojawić się bliskowschodnia
wokaliza, w której na medal spisał się Zaher Zorgati (tunezyjski
Myrath). I znów zmiana klimatu: z Arabii przenosimy się na chwilę do
opery, by znów wgnieść w fotel arabeskami. Znów wszystko się miesza.
Arabia, opera, Jethro Tull, metal. Bardzo dużo jak na jeden kawałek. Ale
jakże pięknie to wszystko gra…
Następny numer jest jeszcze lepszy. „Into the ocean” to kompozycyjnie
czystej krwi Rainbow. Aż chce się zaśpiewać „I am the man on the
mountain…”. Jeśli Arjen Lucassen uczył się komponowania także od
Ritchiego Blackmore’a, to odrobił lekcję na szóstkę. W refrenie
rewelacyjną robotę wykonuje Hansi Kürsch. Z każdą sekundą ten kawałek
rozkręca się jednak coraz bardziej i ewoluuje, aż do momentu, w którym
jest stuprocentowym utworem Ayreon. Niby odtwarza znane patenty, ale
wnosi coś absolutnie nowego.
„Bay of dreams” to początkowo brzmienia elektroniczne, rodem z
klasycznych utworów Jean-Michel Jarre’a. Z czasem dochodzi gitara i
flet. Kolejna zmiana klimatu. Tym razem znów kosmicznie, daleko,
niespokojnie, niezwykle progresywnie. Numer z czasem się rozkręca i
dopiero pod koniec brzmi kapitalne z uderzającą po uszach perkusją.
Kompozycja płynnie przechodzi w „Planet Y is alive!” (co z kolei
fabularnie odsyła nas z do poprzednich płyt Ayreon).
Fanfary z początku, ale potem to znów gonitwa, a Hansi Kürsch na wokalu
powoduje znów skojarzenia z Therionem (u którego przecież również w
charakterze gościa występował). Poza tym pod względem muzycznej
wyobraźni ArjenLucassen prezentuje tę samą klasę, co Christofer Johnsson
za swoich najlepszych czasów („Theli” czy „Lemuria/Sirius B”). Każdy z
nich jest tak samo wyrazisty i przybija swój firmowy stempel: wiemy,
kiedy gra Therion, a kiedy Ayreon.
„The Source will flow” z początku klimatem nieco przypomina Pink Floyd,
jest utworem rozmarzonym z pięknym tłem (flet, skrzypce). Smaku dodają
kobiecy wokal i fajne klawisze. Zrobiło się nastrojowo i, co ważne,
udaje się ten nastrój dotrzymać do końca. Niezwykła ballada, świetnie
wpisująca się w całość albumu.
Kolejny numer to „Journey to forever”. Rozpoczyna go chóralny śpiew w
stylu pop-rockowych przebojów lat osiemdziesiątych. Potem wchodzi dość
fajna mandolinka i następnie jest już folk-rockowo. Jednak w tym numerze
niewiele się dzieje. Jest prosty, taki… zbyt zwyczajny, jak na Ayreon.
Płynne przechodzi natomiast w „The Human compulsion”, który wydaje się
być pożegnaniem każdego z wokalistów z albumem i słuchaczem. Każdy
kolejny fragment wokalny próbuje być lepszy i wyższy od poprzedniego, co
niesamowicie stopniuje napięcie, aż do „March of the machines”. To z
kolei wybijane numery 01011001. Króciutki utwór, jednak równie
interesujący ze względu na fajne brzmienie (przetworzony wokal) i miejmy
nadzieję będący łącznikiem z opisem następnych wydarzeń z uniwersum
znanym jako Ayreon.
Ogromna, bogata i zdaje się nieograniczona wyobraźnia Arjena
Anthony’ego Lucassena wypełnia ten album po same brzegi. Ciężko wyrwać z
kontekstu i ocenić jeden rozdział, tak samo jak ciężko ocenić tę płytę
po jednym przesłuchaniu. Na pewno warto do niej wracać – choćby i po to,
by odnaleźć jakiś nowy element, który umknął w przestworzach pięknego
świata zwanego Ayreon.
Ocena 9/10 (CD 1: 8/10, CD 2: 10/10)
Mariusz Fabin