1. The Arrival 8:20
2. In My Memories 6:17
3. Egypt’s Call 4:46
4. The Eden’s Tree 5:55
5. Efraim 2:01
6. A Candle’s Dream 5:33
7. The Bridge Of Silence 6:00
8. The Glorious Day 6:51
9. The Last Stand 3:54
10. Resurrection 4:07
Rok wydania: 2011
Wydawca: Spider Rock Promotion
„Deliverance” to już drugi album pochodzącej ze słonecznej Italii
formacji Aura. Włosi poczynają sobie coraz pewniej a krążek, który
właśnie nagrali umiejętnie łączy w sobie elementy prog metalu i
progresywnego rocka.
W fragmentach, w których dominującą role odgrywają akustyczne gitary
muzyka zespołu może kojarzyć się z naszym rodzimym After… (ze
wskazaniem na ich debiutancki krążek), a gdy tylko muzycy zaczynają
łamać i komplikować struktury rytmiczne, na myśl przychodzi Dream
Theater. Wyraźnie słychać też fascynację Pink Floyd (posłuchajcie
solówek w „In My Memories” czy „A Candle’s Dream”) Największy nacisk
położono tu jednak na dźwięki nazywane przez niektórych neoprogiem. To
właśnie fani formacji pokroju Arena czy sceny holenderskiej znajdą tu
dla siebie najwięcej. Są klawiszowe pasaże (z istotną rolą Hammondów)
czy wreszcie przepiękne gitarowe solówki. Nieco szorstkości nadają dość
brudne gitarowe riffy (wypadają one jednak dość dobrze, nie burząc
misternej struktury płyty) a całość łagodzą dźwięki pianina. Albumu
słucha się niczym długiej, wieloczęściowej opowieści a kolejne utwory są
ze sobą połączone bez wyraźnie zaznaczonych przerw. Masa tu fragmentów
instrumentalnych budujących atmosferę i klimat krążka. Na słowa pochwały
zasługuje wokalista, Giovanni Trotta, który jak na progresywnego
wokalistę przystało gra również na… perkusji:-). Jego głos znakomicie
sprawdza się w obranej przez zespół konwencji. Nie wysila się na wysokie
„c”, śpiewa swobodnie i z odpowiednim feelingiem.
Ta płyta ma jedną wadę… ale tu posłużę się porównaniem… Wyobraźcie
sobie makaron spaghetti (w końcu to recenzja płyty włoskiego zespołu),
cała micha makaronu, pysznego i apetycznego. Zaczynacie go jeść,
dochodzicie do połowy i już czujecie się pełni, z czasem każda kolejna
porcja jest już wynikiem „chciejstwa” oczu a nie potrzebą żołądka… tak
też jest z tą płytą. Pierwsze pięć, sześć utworów jest tymi pierwszymi,
łapczywymi porcjami, potem zaczyna panować pewien przesyt. Nie zmienia
to oczywiście faktu, że tak jak to spaghetti tak i ta płyta jest dobra.
Tak jak do spaghetti chętnie się do niej wróci, ale gdyby porcja byłaby
nieco (o jakieś 10 minut) mniejsza byłoby rewelacyjnie i nie bolałby
potem… brzuch 😉
7,5/10
Piotr Michalski