1. The Great Escape
2. Rapture
3. One Last Au Revoir
4. The Ghost Walks
5. Thief of Souls
6. Close your Eyes
7. Echoes of the Fall
8. Bed of Nails
9. What If?
10. Trebuchet
11. Burning Down
12. Catching the Bullet
13. The Tinder Box
Rok wydania: 2011
Wydawca: Verglas
http://arenaband.com/
„Koncept-album rozważający podróż z ostatniej godziny życia w pierwszą godzinę śmierci”.
Ten wycinek z zapowiedzi wydawniczej zgryzł mi się w podświadomość,
przez co spodziewałem się mrocznego albumu. Po usłyszeniu jednak
samplera na stronie zespołu nieco się uspokoiłem… owszem może być
mroczny, ale może być też refleksyjny i przestrzenny.
Ani na chwilę nie zmartwiła mnie zmiana na stanowisku wokalisty. Jest
kilka powodów. Paula Manzi widziałem wcześniej na żywo i uważałem go za
idealnego następcę Sowdena. Nie dość, że przypomina go nieco jeśli
chodzi o wygląd, to i wokalnie Paul wydaje się oscylować gdzieś między
Sowdenem a Wrightsonem. Dobra – może na potrzeby własnych wyobrażeń co
do trafności wyboru nieco mnie ponosi, ale faktem jest że Manzi świetnie
sprawdza się w starszych kompozycjach Areny.
Po wysłuchaniu albumu także, gremialnie też przychyliliśmy się do
opinii, że nowy nabytek Areny posiada niesamowitą barwę głosu we
wszystkich zakresach. I tu skojarzenie w górkach z Dickinsonem, a w
dołach z Bayleyem… coś niesamowitego (początek „Close your eyes”). Do
tego umiejętność operowania chrypką…
Powtórzę – jego wybór to rozwiązanie salomonowe. A właśnie. Ian Salmon
został wymieniony na model bardziej kultowy czyli starego/nowego basistę
Johna Jowitta. Nie wiem jakie były powody, ale przez parę lat i kilka
koncertów, które widziałem (na żywo czy na ekranie) zdołałem polubić
poprzedniego basistę. Mam natomiast świadomość, że ta zmiana nie wpłynie
na kondycję zespołu… może na atmosferę wewnątrz (ewentualnie).
Czy zatem sam materiał zaskakuje? Zależy kogo, bowiem to chyba kwestia
oczekiwań. Jeśli spodziewaliście się niezmiennie wysokiej formy
Brytyjczyków, to oczekiwania zostaną spełnione. Jednak zaskoczenie może
być w kwestii klimatu. Koncept sugerowałby poważne podejście,
refleksyjne, może smutne. Do tego industrialne w wyrazie, momentami
zimne, innym razem wiejące grozą dwustronicowe grafiki, które zdobią
tekst każdego z utworów w booklecie, mogą pogłębiać takie oczekiwania.
I tu może nastąpić zaskoczenie.
Niesamowite w jak umiejętny sposób zespół potrafił osadzić tak
wielowątkowy koncept w swojej stylistyce. Mamy tu do czynienia zarówno z
marszowymi rockoperowymi (niemal) recytowanymi frazami śpiewanymi w
zasadzie na podkładzie sekcji (kłaniają się wczesne płyty, a nawet „Pies
Baskerville’ów” duetu Nolan/Wakeman). Pojawiają się tu typowe dla
Mitchella rewelacyjne soczyste solówki, sporo soczystych
elektro-akustycznych gitar (solówka w „What If?” kładzie mnie na
łopatki, dla mnie tylko Mitchell i Wallner w Blind Ego, potrafią wywrzeć
takie wrażenie), i całe pokłady klawiszowych pasaży i motywów.
Co ciekawe ta płyta jest bardziej melodyjna i bardziej zróżnicowana
wokalnie, ale i bardziej ekspresyjna. Tu kolejne zaskoczenie. Kto by się
spodziewał, że na płycie o takiej tematyce znajdą się euforyczne wręcz,
czy też tętniące nadzieją momenty. Oczywiście nie brakuje tych
poważniejszych czy też niemal brutalnych w brzmieniu i wymowie
fragmentów. No właśnie – generalne odczucie jest takie, że ARENA na tym
albumie zyskała pazury.
Nowy album ARENY budowany jest jak film grozy. Zawiera zarówno motywy,
które sekunda po sekundzie przykuwają uwagę i wzbudzają chore
zainteresowanie, cóż spotka nas za chwilę. Bardzo trafnym zabiegiem są
fragmenty (dosłownie) kiedy wokalista pojawia się samotnie, a cisza w
tle niemal rani uszy. Że nie wspomnę o genialnym zakończeniu płyty.
To są smaczki, dzięki którym płyta wydaje się być dopracowana i dopieszczona do granic.
Jeśli oderwiemy się od płyty jako całości wyłapać można utwory przy
których nieco siada napięcie, a słuchane jako wyjęte z kontekstu wydają
się słabsze, ale to raczej uspokojenie przed burzą. Ponieważ np. po
słabszym „Bed of Nails” pojawia się przegenialny „What if?”. „The Ghost
Walks” z kolei również można by jako samodzielny utwór uznać za słabszy,
mniej po prostu urozmaicony melodycznie, jednak mam silne odczucie
jakoby stanowił wstęp do świetnego „Thief of souls”.
Poza tym to zaledwie incydenty, a owe wrażenie odniosłem podczas kolejnego słuchania płyty pod rząd.
Dla mnie „The Seventh Degree of Separation” to idealny przykład jak
można się rozwijać nie zatracając swoich najlepszych charakterystycznych
cech. Płyta zawładnęła mną bez reszty. Stanowi dla mnie pomost
klimatyczny od „The Visitor” po „Pepper’s Ghost”.
Jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że pod koniec roku szastam
„dziewiątkami” niech najpierw posłucha tego albumu i pochyli czoło. Ta
ocena jest dla zespołu w pełni zasłużona. Kompletu, który w moim
mniemaniu należy się Visitorowi chyba nie dosięgnie. Choć technicznie
jest to album doskonalszy. Ale dochodzi jeszcze aspekt emocjonalny.
Hmmm – zobaczymy za 10 lat. Jeśli wówczas uznam że „7th degree” jest lepszy… to może będę gotów dać mu komplet.
Wydanie w digipacku zawiera niemal 50-minutowy dokument typu „making
of”. Ale jeśli mowa już o formie, największe wrażenie i chyba
dopełnienie całego konceptu stanowią ilustracje w booklecie. Progresywne
i industrialne jednocześnie.
9/10
Piotr Spyra