ARENA – 2011 – The Seventh Degree of Separation

ARENA - The Seventh Degree of Seperation

1. The Great Escape
2. Rapture
3. One Last Au Revoir
4. The Ghost Walks
5. Thief of Souls
6. Close your Eyes
7. Echoes of the Fall
8. Bed of Nails
9. What If?
10. Trebuchet
11. Burning Down
12. Catching the Bullet
13. The Tinder Box

Rok wydania: 2011
Wydawca: Verglas
http://arenaband.com/


Emocje już opadły. Możemy o „The Seventh Degree of Separation” porozmawiać szczerze, jak dwóch kumpli przy piwie. Zespół, który milczał tyle lat, nagle wywraca skład do góry nogami, żegnając się przede wszystkim z najlepszym wokalistą, jakiego mieliśmy przyjemność w ich szeregach usłyszeć, i nagrywa nowy album, jakże odmienny od wszystkiego, co „było”. Clive Nolan opowiadał mi o nim podczas naszej długiej rozmowy telefonicznej z prawdziwym i nieudawanym podnieceniem, był naprawdę zadowolony z nowego oblicza Areny. Emocje te przelał także na mnie. Nie mogłem się doczekać, wyobrażałem sobie ósmy cud neoprogresywnego rocka na kiju, fale ciepła w serduchu, przebudzenie dawnej pasji do tego zespołu. Psikus, tylko jedno oczekiwanie z trzech powyższych zostało spełnione – z jeszcze większym sentymentem patrzę teraz na swoje ulubione albumy Brytyjczyków.

Nie oszukujmy się, „ostatnia godzina życia przed śmiercią i pierwsza zaraz po” (ślicznie określał to Nolan przed premierą) może co najwyżej kaszlnąć w zaciśniętą pięść w porównaniu do trylogii „Contagion” lub „The Visitor”. Brak tutaj tej pomysłowości, równie poruszających emocji i pasji. Właśnie, przede wszystkim pasji. Bo to, co Nolan zaprezentował na „The Seventh Degree of Separation”, przypomina czasem sadystycznie wyduszone dźwięki, które „jakoś” mają uchwycić w klamry to liryczne miotanie się między światami odchodzącej z planety Ziemia duszy. Ładne te teksty, szczere, napisane pod wpływem bolesnych doświadczeń. Są zdecydowanie największym atutem omawianej pozycji. Muzyka z kolei…

Potrafi znudzić. Jest nierówna. Charakterystyczny dla zespołu patos powraca tylko w kilku momentach, tych najdłuższych kompozycjach, jak otwierającym „The Great Escape”, kończącym „Catching the Bullet” lub nielicznych chlubnych wyjątkach (mój ulubiony „Burning Down”), ale najczęściej usłyszymy raczej, mówiąc w kuriozalny sposób, jego brak. I nie zrozum mnie źle, drogi Czytelniku, ja uwielbiam zmiany, eksperymenty, kombinacje alpejskie, czy jak tam jeszcze nazwiemy twórczą zdradę muzyków. Dusza ludzka zmienia się nieustannie, kłamcą jest ten, który pierdzi w majtki, bojąc się tych duchowych roszad pokazywać we własnej twórczości. Ale zmianom „konstruktywnym inaczej” mówię zdecydowanie: „Nie”. „Nie” dla uplatania utworów w ultraproste ramy, usuwaniu dźwiękowych smaczków na trzecie lub czwarte tło także dziękuję, tak jak rezygnacji z poruszających solówek na rzecz klockowatego metalu. Kompozycje plumkają sobie w najlepsze, a ja łapię się na tym, że nie zauważam nawet zmiany tytułu. Udział w tym ma również „syndrom słabszego środka” – najmocniejsze utwory skupiono na krańcach płyty, mielizna skumulowała się w centrum. Szkoda.

Zmiany zaliczył również, co wiedzą już chyba wszyscy, skład zespołu. Na bas powrócił bardzo charakterystyczny John Jowitt (jego wkład będzie wyczuwalny nawet dla całkowitych laików w temacie), wokalne obowiązki po nieodżałowanym Sowdenie przejął zaś sympatyczny Paul Manzi. Jak sprawdza się w roli kolejnych „płuc” zespołu? Jego głos różni się w znacznym stopniu od wycia poprzednika, na niskich rejestrach śpiewa z ciekawą chrypką, wyżej brzmi z kolei jak klasyczny tapirez z heavymetalowych dinozaurów. Nie wzrusza, to można przyznać od razu (być może to wina nieco słabszych kompozycji), ale „swoje” robi dobrze. Mitchell gdzieniegdzie wepchnie jeszcze króciutką solówkę, ale sam Szefo zespołu, pan Nolan, lubi się tutaj zaszyć w całkowitych mrokach. Jakby wystarczył mu fakt, że to jego kompozycje.

Padło dużo gorzkich słów, musi paść też pewne wyprostowanie. Nie uważam „The Seventh Degree of Separation” za album ZŁY, broń Boże. Po prostu słucham go profilaktycznie co kilka dni i wciąż zauważam, że nie budzi we mnie wielkich emocji. Że jest tylko porcją nośnej muzyki, której mógłbym też nie posłuchać. I taki też będzie wniosek – możesz skosztować, Czytelniku, ale nie musisz, wolny kraj. Jeżeli jednak Areny z jakiegoś dziwnego powodu nie znasz, polecam najpierw sprawdzić „Contagion”. Tam zespół pokazał, ile ognia można wykrzesać z krótkich, „radiowych” piosenek. Arena Roku Pańskiego 2011 gdzieś zgubiła krzemienie.

PS: W starciu Pendragon vs Arena bezkonkurencyjnie wygrał ten pierwszy, a „Passion” pozostaje jedną z najlepszych płyt ostatnich dwunastu miesięcy. Nigdy bym nawet nie pomyślał, że tak będzie prezentować się werdykt.


6/10

Adam Piechota

Dodaj komentarz