01. Wiped Out
02. Interlace
03. Stick Me In My Heart
04. Conflict
05. Violently
06. Calm Now
07. Silent
08. Twisting
09. Things Going Down
10. Hatchet
11. Damage
12. Rise
13. Aggravated Twisted Fill (Bonus)
14.Soul Tired (Bonus)
Rok wydania: 2012
Wydawca: Universal
http://archiveofficial.com
Dziesięć lat temu, bo w 2002 roku, doszło do przełomowego wydarzenia w
historii formacji Archive, jaką niewątpliwie było wydanie albumu „You
All Look the Same to Me”. Właśnie tym krążkiem trip-hopowy band z
Wielkiej Brytanii poczynił ogromne postępy stawiając krok naprzód,
tworząc muzykę oryginalną, którą ciężko zamknąć w sztywnej kategorii
rocka progresywnego, elektroniki, czy po prostu trip-hopu. Pierwsze dwa
krążki Archive to także dobre płyty, ale tak naprawdę etap poszukiwań,
który od „YALtStM” stanowi idealną drogę zespołu do tego czym stał się
on właśnie przed dekadą, grając muzykę nietuzinkową, wzruszającą i
piękną. Przełomem było także, a może nawet przede wszystkim to, że na
trzecim w dorobku Brytyjczyków longplay’u znalazł się wokalista (na
„Londinum” śpiewała Roya Arab, a na „Take My Head” Suzanne Wooder). Na
debiucie można było usłyszeć wokal męski, ale był to tylko rap Rosko
Johna. Na „YALtStM” Archive znalazło wreszcie kogoś idealnego na
stanowisko wokalisty „na stałe”, bo Craig Walker „zadomowił” się na dwa
studyjne wydawnictwa, a także na soundtrack do filmu „Michel Vaillant”.
Sześć lat temu Archive wydało płytę „Lights”. To był kolejny przełom,
Craiga Walkera już na nim nie usłyszeliśmy. Pojawiły się za to trzy nowe
głosy – Dave Pen, Pollard Berrier oraz Maria Q. W tym momencie powstał
świetnie uzupełniający się kolektyw, który istnieje do dziś. Mniej
więcej właśnie w tym czasie pokochałem ten zespół, a album „Lights” do
dziś uważam za opus magnum ich twórczości.
Kilka miesięcy temu na stronie internetowej Archive pojawiły się trzy,
czy cztery teaser’y, które miały zapowiadać nadejście nowej płyty. Trzy
lata po bardzo bogatym roku 2009, w którym to Archiwiści oczarowali
swoich fanów aż dwiema płytami(„Controlling Crowds”, „Controlling Crowds
– Part IV”), więc narzekać raczej nie można. Krótkie fragmenty narobiły
ogromnego apetytu na nowy longplay, którego oczekiwałem z ogromnym
zainteresowaniem, ale przyszło jeszcze trochę czasu poczekać.
W końcu nadszedł moment, kiedy ukazał się teledysk do „Violently”,
zespół ujawnił tytuł płyty, i czas do samej premiery – „Wiped
Out/Violently EP”, czyli przedsmaku, a potem do dania głównego jakoś
zleciał. Na „With Us Until You’re Dead” nie usłyszymy rapu Rosko Johna –
faceta, który prawdopodobnie wymyślił nazwę Archive, mamy za to dwa
wokale żeńskie (oprócz Marii na „WUUYD” występuje nowa wokalistka –
Holly Martin).
Muszę przyznać, że pierwsze przesłuchanie płyty było u mnie
poszukiwaniem dźwięków zawartych w teaser’ach. Chodziło mi zwłaszcza o
dwa z nich. Pierwszy ze „zmartwychwstaniem budynków”, i drugi z postacią
wyłaniającą się z mroku. Ten drugi fragment był pewnego rodzaju
fenomenem, bo to głównie nim karmiłem się przez długie tygodnie w
oczekiwaniu na nowy album, a także w nim upatrywałem zdecydowanego
faworyta do tytułu najlepszej kompozycji płyty, której tytuł jeszcze
wtedy był nieznany. Płyty, która, jak się okazało… nie posiadała
wspomnianego przeze mnie utworu…
Na początku musiałem się otrząsnąć, gdyż byłem wściekły. Miałem
nadzieję, że kiedy usłyszę bonusy to może tam znajdzie się ten
wspaniały, mroczny motyw, który odtwarza się w mojej głowie, bez mojej
woli, nawet podczas pisania tej recenzji. Po pewnym czasie trzeba było
się skupić w końcu na tym, co na nowej płycie Archive się znalazło, a
nie na tym czego na niej niestety brakuje.
Zaczyna się od „Wiped Out”. Spokojnie i mrocznie. Pollard świetnie
podnosi głos, ale to nie on jest tutaj najważniejszy. Najważniejsze
bowiem jest w „Wiped Out” to, co wyprawiają instrumenty – geniusz! W
końcu za część elektroniczną w zespole odpowiadają Darius Keeler oraz
Danny Griffiths – muzycy wyjątkowi. Według mnie, o ile siłą Archive jest
kolektyw i zmiany personalne nigdy nie szkodziły temu zespołowi, to bez
tej dwójki gentlemanów formacja nie mogłaby istnieć. Początek płyty
naprawdę robi wrażenie, a niepokojące zagrywki instrumentów oraz łamanie
rytmu to po prostu poezja. Niezwykle eksperymentalnie, ale przecież to
także zapowiadali. Niektórzy mogliby stwierdzić, iż „Wiped Out” to
kawałek przekombinowany, ale moim zdaniem to rewelacyjny numer z
fantastycznymi motywami instrumentalnymi.
Niestety troszeczkę brakuje tego typu motywów na całym „With Us Until
You’re Dead”. Nie ma się jednak czemu dziwić, bo zwyczajnie płyta jest
za krótka, a żaden z dwunastu tracków nie trwa nawet pełnych siedmiu
minut. Nie znaczy to oczywiście, że tego typu przejść instrumentalnych
nie ma tu wcale – są, tylko jest ich po prostu mniej.
„Interlace” to bodajże jeden z teaser’ow, ale nie jestem pewien.
Wydaje mi się, że był gdzieś dodany na samym końcu jako ten czwarty.
Przyjemna rzecz, która nie zachwyciła mnie na początku, ale potem
zdecydowanie się spodobała. Mamy tu Dave’a, który śpiewa dość spokojnie,
a sama kompozycja ma łagodny i odprężający nastrój, nawet kiedy robi
się nieco głośniej.
Po pierwszych dwóch numerach wkraczamy w najlepszy moim zdaniem okres
płyty. Dwie najbliższe kompozycje to prawdziwe perły. Najpierw wróci
Pollard, aby zauroczyć nas dość krótkim (niestety), aczkolwiek
absolutnie przepięknym utworem, którym jest „Stick Me in My Heart”.
Zaczyna się spokojnie i uroczo, później się rozkręca, nagle zostawia nas
z szybką perkusją, która płynnie przechodzi w najlepszy kawałek na
płycie, czyli „Conflict” – Dave. Totalna emocjonalna petarda. To, co
wyprawia w „Conflict” Dave Pen, powinno się oprawić w ramki i
zatytułować „wokal pod torturami”, bo facet śpiewa z takim bólem, jakby
go katowano. Do tego dochodzą niesamowite, a zarazem mega pesymistyczne
motywy instrumentalne, które totalnie rzucają na kolana. Ostatnia minuta
brzmi dla odmiany niczym Antonio Vivaldi z „Czterech pór roku”.
Na najnowszym dokonaniu Archiwistów mamy dużo szybszych motywów.
Podobnie jest w ciekawym „Violently”, który jest pierwszym w historii
kawałkiem z Holly Martin. Wokalistka radzi sobie bardzo dobrze, a utwór
broni się także udanym rozwinięciem instrumentalnym, choć być może
momentami niektóre kwestie wydają się nieco wydłużone na siłę. W tej
chwili można powiedzieć, że powoli zbliżamy do połowy albumu, gdyż
kolejny na płycie „Calm Now” jest jakby oddzieleniem dwóch połówek. To
cztery minuty nastrojowego grania bez wokalu. Jest melancholijnie i
spokojnie. W tle możemy usłyszeć głosy, które dodają urokowi całości –
smutnej całości.
Dopiero w siódmym numerze możemy usłyszeć Marię Q. Mówiło się, że
będzie to album bardziej przystępny, piosenkowy, mniej mroczny. Trzeba
jednak przyznać, że niektóre jego fragmenty mają jednak dość mroczny
klimat, bo na pewno „Silent” do wesolutkich nie należy. Archive
opublikowało zresztą „the making of”, gdzie słyszymy instrumentalną
wersję tego utworu, a także możemy rzucić okiem, jak wyglądała gra
orkiestry podczas nagrywania utworu. W żadnej części „WUUYD” nie
słyszymy tak wyraźnie gry orkiestry. Ten kawałek bazuje na kapitalnej
grze skrzypiec, wiolonczeli, kontrabasu, fletu, czy waltorni. Do tego
dochodzi bardzo chwytliwy motyw na basie i bardzo ładny wokal Marii,
rzecz jasna.
Pamiętam, że pierwszy teaser jaki został opublikowany na stronie
zespołu nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lubię eksperymenty, lubię
coś nowego. Ten fragment jednak w jakiś sposób mnie odrzucał, choć po
jakimś czasie zacząłem go akceptować. Rewelacji jednak nie było. Kiedy
zobaczyłem tracklistę, od razu wiedziałem, że to będzie „Twisting”. Ten
tytuł po prostu idealnie pasował do tego, co słyszałem. Moje zdanie na
temat tej rzeczy zmieniało się z każdym przesłuchaniem najnowszego
krążka brytyjskiej formacji. Zmieniało na lepsze, bo „Twisting” ma w
sobie coś naprawdę fantastycznego. To taki „luźny” track, bo jego klimat
sprawia, iż w jakiś sposób odpływam. Znakomity wokal Pollarda, który
potrafi tutaj naprawdę podnieść głos co może się podobać. No i
oczywiście ta charakterystyczna perkusja, której na „WUUYD” jest dość
sporo. To jeden z najbardziej eksperymentalnych kawałków na płycie.
Atmosfera jednak po chwili ulegnie zmianie za sprawą powrotu Marii w
najkrótszej kompozycji, którą jest „Things Going Down”. Niecałe dwie
minuty, a mimo wszystko to jedna z tych melodii, która potrafi
człowiekowi chodzić po głowie.
Czas na Holly Martin, która śpiewała w „Violently”. Numer „10” na
płycie to utwór „Hatchet” i przyznam szczerze, iż chyba podoba mi się
nawet bardziej niż „Violently”. Niby jest dość prosty i wiele się tutaj
nie dzieje. Oparty praktycznie na jednym motywie, ale wokal Holly wypada
naprawdę dobrze a emocjiw „Hatchet” także nie brakuje.
„Damage” traktuję w zasadzie jako zamykacz tego albumu, gdyż krótki
„Rise” pełni bardziej rolę outra kojarzącego mi się nieco z płytą „You
All Look the Same to Me” (tylko, że tam był to cudowny „Need”, a tutaj
jest po prostu ładny „Rise”). Ważniejsze jest jednak to, co dzieje się
przed nim. Wspomniany „Damage” jest najdłuższą rzeczą na nowym
longplay’u zespołu i dzieje się w nim dość sporo. Ładny i spokojny
początek, a potem numer się rozkręca i po raz kolejny Pollard daje popis
swoich umiejętności na tle ciekawych partii instrumentalnych.
Jak już wspomniałem, po „Damage” mamy „Rise” i płyta dobiega końca. Są
jednak bonusy. Zazwyczaj nie jestem do nichnastawiony optymistycznie,
ale w przypadku Archive zawsze było inaczej. Dla mnie to zawsze
pełnowartościowe rzeczy. W przypadku „WUUYD” są dwa. Pierwszym z nich to
„Aggravated Twisted Fill”. Wesoły, niezły kawałek z wokalem Berriera.
Następnie mamy jednak „Soul Tired” i poziom znacznie wzrasta. Dave Pen
znów udowodni, że jego wokal jest przepełniony emocjami i znakomicie
sprawdzi się w szybkim numerze, którego refren będzie jedną z bardziej
emocjonalnych spraw na najnowszym krążku Archive. Rewelacyjna rzecz na
koniec. Koniec, który dał mi jasno do zrozumienia, że nie usłyszę zbyt
prędko nic, co miało coś wspólnego z najlepszym teaser’em jaki pojawił
się na stronie zespołu.
Po tych wszystkich pozytywnych słowach, które napisałem, brutalnie
zabrzmi, gdy stwierdzę, iż najnowszy longplay Archive jest ich
najsłabszą płytą od roku 1999 i albumu „Take My Head”. Taka jest jednak
okrutna prawda. Dla mnie osobiście ten brytyjski kolektyw jest zespołem
wybitnym i za każdym razem oczekuję od nich czegoś więcej niż od
większości artystów. Archive jest moim zdaniem jedną z nielicznych
formacji, która jest w stanie nagrywać prawdziwe arcydzieła, jak swego
czasu Pink Floyd (do którego to Archiwiści nie raz byli porównywani).
„With Us Until You’re Dead” jest płytą naprawdę dobrą, ale kiedy
zapoznałem się z nią na tyle dobrze, aby móc porównać ją do poprzednich
dokonań grupy, wszystko wydaje się być dla mnie sprawą jasną. Ta płyta
przegrywa z „CC I-IV”, nie ma szans z „Lights”, a także musi uznać
wyższość „Noise” oraz „You All Look the Same to Me”. Nie jest to
oczywiście moim dramatem, ale minimalnym zawodem, że moja ocena będzie
poniżej „9”.
Czego mi zabrakło na tym i tak świetnym krążku? Pewnie tego, co kocham
najbardziej, czyli dłuższych kompozycji, w których to zespół odnajduje
się wyśmienicie. Zabrakło również (wiem, że strasznie męczę ten temat,
ale to znacznie silniejsze ode mnie) utworu z teaser’a, który tak
zawładnął moją duszą i wciąż na ten utwór czekam. Ponoć Archive
stworzyło dwadzieścia osiem kawałków w sesji do „WUUYD”, tak więc
dopiero połowa za nami! W jednym z wywiadów Dave Pen stwierdził, że
niektóre tracki potrzebują czasu, dlatego zostawili je sobie na później.
Natomiast Danny Griffiths przyznał, że do skończenia nowego albumu
pozostało jedynie ukończenie jednego numeru, a kolejna płyta ma być
zupełnie inna. Fragment, który pamiętam, chyba faktycznie do nowego
wydawnictwa by nie pasował. Może na kolejnym? A kolejne? Kto wie… może
naprawdę już w przyszłym roku.
8,5/10
Bartosz Trędewicz