APOCALYPTICA – 2024 – Plays Metallica vol. 2

Ride The Lightning
St. Anger
The Unforgiven II
Blackened
The Call Of Ktulu
The Four Horsemen
Holier Than Thou
To Live Is To Die
One

Wydawca: BMG
Rok wydania: 2024


Nie od dziś wiadomo, że zespół Metallica jest jedną z kilku najważniejszych grup dla poznającego metalowy świat młodego człowieka. Któż nie próbował się uczyć grać na gitarze „Nothing else matters” czy „Seek and destroy” lub któż nie próbował tłumaczyć tekstów do „One” czy „The Unforgiven”. Dla mnie takie poznanie się z utworami Metalliki w głównej mierze nastąpiło podczas spotkania z metalowymi wiolonczelistami grupy Apocalyptica pod koniec lat 90 XX wieku. Kwartet przybył wówczas do krakowskiego sklepu muzycznego „Music Corner” w rynku Głównym, by promować swój debiutancki album zawierający wiolonczelowe interpretacje ośmiu metallikowych kompozycji. Dość niecodzienne instrumentarium oraz doskonali muzycy sprawili, że dość szybko grupa stała się jedną z ważniejszych metalowych kapel przełomu wieków. Co prawda dziś debiutancki krążek brzmi nieco archaicznie i ma się wrażenie, że jest to praca dyplomowa Eicci, Antera, Maxa i Paavo. Jedno jest pewne, że album ten otworzył szeroko drzwi, dla słuchaczy, którzy nie tylko poszukiwali nowego brzmienia, ale także poznali nowe wersje kompozycji takich zespołów jak Sepultura, Rammstein czy Faith No More. Dziś niemal po prawie trzydziestu latach i kilku zmianach personalnych zespół znów mierzy się z kompozycjami Metalliki. Jest to dość odważna płyta, podobnie jak dotychczasowa kariera- warto tutaj wspomnieć fenomenalny projekt dla uczczenia dwusetnej rocznicy urodzin Richarda Wagnera, czy brawurowy „Seemann” z Niną Hagen za mikrofonem. W przypadku „Plays Metallika vol.2” podjęto dość ryzykowną strategię. Otóż niektóre kompozycje zostaną gruntownie przearanżowane, a co za tym idzie, da to nowy blask kompozycjom. Na albumie tym zaproszono również gości. Na szczęście nie jest to Franky Perez, który, cóż, zupełnie nie pasuje do stylu Apocalyptiki. Trzon grupy to wciąż Eicca Toppinen, Perttu Kivilaakso oraz Paavo Lötjönen na wiolonczelach. Jest to niestety ostatni album, na którym na perkusji zagrał Mikko Sirén. Bębniarz postanowił opuścić grupę pod koniec lutego tego roku.

Album zawiera dziewięć kompozycji, chociaż tracklista zawiera dziesięć tytułów. Niestety z niewiadomych przyczyn wydawca nie zamieścił ostatniej kompozycji na albumie, a i w książeczce pojawiła się mała literówka przy nazwisku jednego z byłych basistów Metalliki…

A skoro już o basistach mowa. Warto wsłuchać się w grę gitary basowej, na której gra młody Tye Trujillo- tak, to syn Roberta, którego też wraz z Jamesem Hetfieldem i Simone Simons usłyszymy na tym krążku.

Pierwsza kompozycja jaką jest „Ride the lightning” wywołała u mnie lekką konsternację i niewielki zgrzyt zębów. Bo ile jest tutaj doskonale wszystkim znajomy riff, o tyle z wiolonczelą Eicci dzieje się tutaj coś dziwnego. Albo ona nie stroi, albo fałszuje, lub lider grupy nagrał swoją partię tylko za pierwszym podejściem. Jest tutaj wiele różnego rodzaju efektów, które jakby starały się ukryć niedociągnięcia. Całość ratują pozostali muzycy z Mikko na czele. Nie brakuje na szczęście tutaj miejsca na improwizacje, które starają się trzymać w ryzach ten numer. Jednak początkowy niesmak, zważywszy, na doświadczenie muzyka pozostaje.

Wspomniałem o odwadze, która jest na tym albumie. Numer dwa jest najlepszym tego przykładem.

„St. Anger”. Jeden z najbardziej kontrowersyjnych utworów Metalliki. A jak ona wypada na wiolonczele? Bardzo o dziwo składnie. Przede wszystkim mocno skrócono kompozycję, dzięki czemu jest ona spójna. Zastosowano co prawda tutaj charakterystyczny stukot werbla Ulricha- lecz w tej wersji jest to stukot wiolonczeli. Na szczęście nie ma już tutaj technicznych niedociągnięć, jakie towarzyszyły w pierwszym numerze. Na dokładkę zaś mamy nawet niemal blackmetalowe klimaty.

Trójka to „The Unforgiven II”, które brzmi całkiem przyjemnie i klasycznie. Ciekawie brzmi tutaj fragment solówki, która może zagrana jest co do nuty i bez większej improwizacji. Słychać tutaj jakby to była kompozycja wypracowana pod singla. Jest klimatycznie i jak na wcześniejszych albumach gdzie były covery- bez większego wychylania się ponad oryginał.

Numer cztery to doskonałe „Blackened” z Dave’em Lombardo za perkusją. Zaczynamy od dość dziwnego grania, by za chwilę przyłożyć. Tutaj Apocalyptica brzmi tak, jak do tego przyzwyczaiła słuchaczy. Jest ogniście zapewne z grą na stojąco. Druga część kompozycji to fragment jeden z najlepszych na całym albumie, chociaż będzie ich jeszcze kilka. Warto także wsłuchać się w grę młodego Trujillo. Zastosowano co prawda kilka efektów na brzmieniu wiolonczel, ale na dodają tylko smaku do całości.

Są na tym albumie dwa szczególnie magiczne momenty. Pierwszym z nich jest kompozycja znajdująca się pod numerem pięć. Jest to zagrane ku pamięci Cliffa Burtona „The Call of Ktulu”. Jest to w pełni zagrana kompozycja, bez większych skrótów a dodatkowo w kompozycje dodano oryginalną ścieżkę basu Cliffa. Już samo to powoduje, że do tego numeru należy podejść z szacunkiem. I tak też się dzieje. Już od samego początku wieje znajomą grozą i przeszywającą grą wiolonczel. Później wszystko jest dalej tak, jak być powinno, napięcie rośnie wraz z kolejnymi partiami instrumentów smyczkowych i ten bas… Dalsze fragmenty numeru wgniatają w fotel chyba nawet bardziej niż oryginał sprzed czterdziestu lat. A wszystko wieńczy znów niesamowita spokojna gra wiolonczel.

„The Four Horsemen” to basowy popis Roberta Trujillo. Jest to doskonała kompozycja na pokazanie swych umiejętności. Fajnie tutaj grają pozostali muzycy, jest skocznie i przytupem. Apocalyptica gra tutaj równie dobrze, jak za starych dobrych czasów- przypomina się płyta „Cult”. Jest także pole do improwizacji, zresztą jest ich trochę na tym albumie, co jest, wychodzi na dobre.

Najlepszym przykładem jest „Holier than thou”, który jest tylko punktem wyjścia. Mam wrażenie, że nie było wielkiego planu na to jak zagrać ten kawałek i panowie polecieli na żywioł. I tak oto historia coverowania zatoczyła koło, ponieważ ni z tego, ni z owego nagle wyrósł „Enter Sandman”. Ciekawe i sprytne rozwiązanie.

Wspominałem o chwilach magicznych. Tą drugą chwilą jest nie do rozpoznania z oryginałem i mocno skrócona, ale jakże piękna i przeszywająca wersja „To live is to die”. To, że grupa potrafi grać melancholijnie oraz potrafi wywołać ciarki na plecach, wiedziałem od dawna. Jednak zupełnie zapomniałem, że panowie tak potrafią. Wersja oryginalna ma w sobie coś niesamowitego, ale to co panowie wyczarowali na swych instrumentach, sprawia, że numer nie tylko dostał zupełnie nowe życie, ale jakby całkowicie się zapomina o tamtej wersji. A to nie łatwa sztuka.

Ostatnim numerem na albumie jest mocno kontrowersyjna wersja „One”. Ale zaraz, przecież ten numer był już na „Inquisition Symphony”. Nie łatwiej byłoby wrzucić tamtą wersję? Nie. I za to brawa dla zespołu, że nie tylko nagrał to na nowo, ale wraz z wcześniej wspomnianymi gośćmi plus dodatkowo Art Orkiestrą z Budapesztu. Myślę, że największy problem w tej kompozycji słuchacze mogą mieć z wokalem, ponieważ gościnnie użycza go James Hetfield. Ale on tutaj nie śpiewa. On recytuje niejako dziennik. I robi to wybornie. Jego głos brzmi nisko, jakby nieco zmęczony. Dzięki czemu znów otrzymujemy nową jakość kompozycji, którą James grał już miliony razy. Początek też brzmi jakoś inaczej choć znajomo. Kojarzy mi się trochę metallikowym koncert-filmem „Through the never”. Mówiłem o odwadze? Niewątpliwie panowie ją mieli, by wyjść poza ramy i po swojemu zagrać znane kompozycje. Ogromnym plusem tego albumu jest zaproszenie gości, w tym młodego basisty. Na szczęście wydawnicze minusy, które się pojawiły, nie obniżą ogólnej oceny albumu. Aczkolwiek z drugiej strony ciekaw jestem, co to się wydarzyło przy pierwszej kompozycji. Może przy okazji październikowych koncertów w Polsce będzie okazja, by się dowiedzieć.

8/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz