1. The Astronaut
2. S.O.D.
3. Family Ties
4. Mental Suicide
5. Mercitron
6. I Can’t Live Without My Love
7. I Have No Fear
Rok wydania: 2012
Wydawca: Empire 18
http://anvision.net/
„Cudze chwalicie, swego nie znacie”. To pierwsze co ciśnie mi się na
usta słuchając drugiego albumu prog-metalowego AnVision. „AstralPhase”
to bez wątpienia jeden z najciekawszych tegorocznych krążków na polskiej
scenie. To płyta, na której wszystko od muzyki poprzez koncept a na
okładce skończywszy zwraca na siebie uwagę i nie pozwala o sobie
zapomnieć.
Wspomniałem, że to koncept, tak więc o czym? To najlepiej opisuje zapowiedź zespołu i pozwolę sobie przytoczyć te słowa: „AstralPhase
to muzyczna podróż Astronauty, który podczas tytułowej Fazy Astralnej
porusza się w czasie i przestrzeni, pomiędzy życiem i śmiercią
docierając do naszych uczuć, głębokich przemyśleń, ukrytych marzeń i
wspomnień. W jednym momencie opowiada o trudnych wyborach, cierpieniach i
codziennych problemach by za chwilę przenieść się w świat iluzji i
metafizycznych doznań”.
Czy został jeszcze ktoś kogo to nie zaintrygowało? No to przechodzimy do muzyki
Album, na który trafiło siedem utworów rozpoczyna stosunkowo spokojne
„The Astronaut”. Kosmiczne klawiszowe tło przecinane co jakiś czas
niemal metalcore’ową gitarą do tego klawiszowe solo w stylu Ruddesa.
Początek bardzo udany, ale zaraz po nim następuje jeszcze lepszy
„S.O.D.” z wpadającym w ucho refrenem i ładną, żeby nie powiedzieć
śliczną gitarową solówką. Gdy wydaje się, że zespół już osiągnął apogeum
i rozkręcił się na dobre następuje absolutny opus magnum tego
wydawnictwa – „Family Ties”. Potęga klawiszy we wstępie (rodem z
„Enthroned Darkness Triumphant” Dimmu Borgir) każdorazowo wywołuje u
mnie ciarki. Nie obawiajcie się jednak, że jest tu black metal. Zwrotka
to spokojna melodia śpiewana na tle klawiszowo gitarowego podkładu
przechodząca do mostu łączącego z refrenem, czyli wspominanym motywem.
Kolejny raz mamy do czynienia z rewelacyjnie zaaranżowanymi dość
ciężkimi i nisko zestrojonymi gitarami a całość ozdobiona jest udanym
gitarowym solo.
Rozpoczynające się od mocnego uderzenia (na koncertach będzie się
działo) „Mental Suicide” nie schodzi poniżej wyznaczonego wcześniej,
wysokiego poziomu. Gitary tną aż miło a refren to kolejny przykład jak
można tworzyć ciekawe melodie i nie popadać przy tym w banał.
„Mercitron” wydaje się stworzony do miarowego machania głową (a jak ma
się długie włosy to jeszcze lepiej). Miarowy rytm podparty odpowiednim
riffowaniem wymusza wręcz na głowie ruch góra-dół (to coś niemal jak
odruch bezwarunkowy).
Szósta, a więc już przedostatnia (ależ przy tej płycie czas zasuwa) jest
ballada „I Can’t Live Without My Love” i to właściwie pierwszy utwór,
który nie wyrwał mnie z butów. Ot ballada jakich wiele. Gdyby jej tu nie
było to też nic wielkiego by się nie stało. Chłopaki z zespołu chcieli
jednak mieć taki utwór to i jest. Na zakończenie otrzymujemy „I Have No
Fear” i po raz kolejny umiejętność łączenia ciężaru z lekkością tworzy
niesamowity efekt.
Gdy słucham albumów takich jak „AstralPhase” to każdorazowo zastanawiam
się ile jeszcze jest takich wyśmienitych kapel, które tkwią gdzieś
podziemiu a mają w sobie tak wielki potencjał? Tym bardziej cieszy, że
co jakiś czas światło dzienne ujrzy taka perełka jak krążek AnVision.
Płyta ma wyśmienite masywne brzmienie a połączenie mocnych gitar i
klawiszowych brzmień przywodzi na myśl Threshold. Myślę, że fani
ostatniego dokonania brytyjskiej formacji („March of Progress”) powinni w
te pędy nabyć „AstralPhase” zwłaszcza, że z tego co się orientuję, to
krążek jest do nabycia w bardzo dobrej cenie a gdy za „n” lat o zespole
będzie głośno, to Wam będzie głupio, że kiedyś tam się nie skusiliście a
za pierwsze wydanie „AstralPhase” teraz musicie wyłożyć dużą kasę…
8,5/10
Piotr Michalski