ANNIHILATOR – 1990 – Never, Neverland

ANNIHILATOR - Never, Neverland

1. The Fun Palace
2. Road to Ruin
3. Sixes and Sevens
4. Stonewall
5. Never, Neverland
6. Imperiled Eyes
7. Kraf Dinner
8. Phantasmagoria
9. Reduced to Ash
10. I Am in Command

Rok wydania: 1990
Wydawca: Roadrunner Records
https://www.facebook.com/annihilatorband/


Macie tak, że to nie ten najbardziej kultowy album danego zespołu uważacie za najlepszy? Cokolwiek nie napisano by w prasie, nieważne ile gwiazdek widnieje przy recenzjach, czy jak szybko i na jak długo tamten krążek wzbił się na szczyt list przebojów, lub sprzedaży. Dla was najważniejszy jest inny album. Wiąże się to zazwyczaj z własną przygodą z zespołem, zwłaszcza kiedy za ten najbardziej ceniony uważany jest debiut.

Dla mnie sytuacja taka zdarza się w kilku przypadkach, ale i w obecnie omawianym. Debiut kanadyjskiej formacji ANNIHILATOR – zatytułowany „Alice in Hell” zaistniał na metalowym rynku muzycznym i od razu zafundował kapeli Jeffa Watersa popularność. Owszem – płyta jest kapitalna, ale w takim razie co powiedzieć o jej następczyni, która jest lepsza pod wieloma względami?
Utwory na dwójce poprawiły się brzmieniowo i kompozycyjnie, nowy wokalista z nieco przymatowionym głosem jeszcze bardziej pasował do oblicza zespołu, a każdy kolejny track na krążku to potencjalny metalowy hit. Do tego nowa płyta stała się krokiem w struktury bardziej złożone, melodyjne ale i zakręcone. Uświadczymy tutaj wiele patentów, które Annihilator zacytuje w swoich utworach niejednokrotnie, pojawia się nieco diamondowego szaleństwa (która to tematyka również będzie powracać), ale ta płyta jest przede wszystkim gitarowa. I moim zdaniem to ona wytyczyła standardy wokół których będzie poruszał się Jeff z dobieranymi na bieżąco muzykami. Tak naprawdę jeśli spytacie old schoolowych fanów thrashu o ulubiony okres działalności czy skład zespołu – wymienią ten z czasów „Never, Neverland”. Chyba nie ma fana grupy, który wyobrażałby sobie koncert zespołu bez „Fun Palace” czy „Stonewall”, a i kawałek tytułowy znajdzie się na szczycie listy życzeń… że nie wspomnę o absolutnym klasyku czyli „Phantasmagoria”

I faktem jest, że nie poznałem Annihilator po wydaniu debiutu, ale ciut później, do „Alice in Hell” podszedłem z perspektywy czasu i nieco analitycznie. Na dwójce zespół to już bardziej oszlifowany diament, brzmieniowo słychać sporą poprawę (a można domniemywać, że w parze szedł większy budżet na sesję). Ale wrócę do komplementowania utworów – po prostu są o ligę lepsze.
Dla mnie kult i absolutna klasyka! Jeśli mienicie się fanami thrashu, a nie macie tej płyty w zbiorach to po prostu wstyd.

Piotr Spyra

Dodaj komentarz