1. Przestrzeń
2. Twór
3. 4 2
4. Pocałunek śmierci
5. Haj
6. Tsunami
7. Słoneczny patrol
8. Imponderabilia
Rok wydania: 2016
Wydawca: Lynx Music
https://www.facebook.com/alterlife.alterlife
Muzyka rockowa/metalowa lubi i potrafi poszerzać swoje horyzonty. Czasem
robi to poprzez wykorzystanie różnych „niestandardowych” instrumentów.
Czasem frapuje tekstami, pełnymi dziwnych, rzadko używanych słów, a
nawet i zaklęć. Takie podejście z reguły nie pozostaje bez echa. Dlatego
też moją uwagę przykuł tytuł „Imponderabilia” raciborskiego zespołu
Alterlife, słowo, które za słownikiem PWN oznacza „rzeczy nieuchwytne i
niedające się zmierzyć lub obliczyć, mogące jednak wywierać wpływ na
jakieś sprawy”. Brzmi obiecująco. A kto za tym wszystkim stoi? Czterech
muzyków: Mariusz Kamalla (śpiew), Krzysztof Kopciuch (gitara), Marek
Świecki (gitara basowa) oraz Aleksander Drost (perkusja). Grupa powstała
w 2012 roku, jednak na początku tworzyła i działała jako instrumentalne
trio. Teraz są już kwartetem i w zeszłym roku wydali swój debiut. No to
play.
Jako pierwszy z ośmiu utworów zespół proponuje nam „Przestrzeń”.
Rozpoczyna go energiczna gra perkusji oraz ciężki i szybki riff gitary.
Do głosu dochodzi także Kamalla. Zespół już na starcie punktuje, bowiem
używa języka ojczystego, coraz rzadziej używanego wśród polskich kapel.
Głos wokalisty można natomiast porównać do Artura Gadowskiego, kiedy Ira
nagrywała „Mój dom” czy „Znamię”. Jest melodyjny, z lekką chrypką, ale i
wyraźny. Wyraźnie też brzmi gitara basowa, która ciekawie śmiga w tle.
Sam numer chwytliwy, ciężki, lecz niepozbawiony dobrego riffu i solówki.
Co ważne podczas pierwszej części solówki rolę gitary rytmicznej
przejmuje Marek na gitarze basowej. Całkiem przyjemny numer pozwalający
mniej więcej zaznajomić się z tym, co zespół będzie miał do przekazania w
dalszej części płyty.
Numer dwa to „Twór”. I od razu zaskoczenie. Początek brzmi jakby wyrwany
z jakiegoś quasi-jazzowo-swingującego bandu. Zupełnie niepasujący do
poprzedniego numeru, a już tym bardziej do tego, co wydarza się za
chwilę. Zespół zmienia swoje oblicze. Narastający riff nagle robi się
brutalny i ciężki. Znów bardzo fajnie wypada tu wokalista. Słychać, że
potrafi dobrze śpiewać. Po okropnym początku zostaje na szczęście już
tylko wspomnienie, rzeczywistością zaś jest zadziorny śpiew oraz
połamany rytm piosenki. Numer krótki, ale zostający w pamięci na dłużej.
Gdyby nie ten dziwny początek…
„4 2” to lekkie zwolnienie tempa, ale wciąż pozostajemy w ciężkich
klimatach. Z czasem numer przyspiesza, jednak można odnieść wrażenie, że
wokalista troszkę się męczy używając wyższych rejestrów swojego głosu.
Niestety brakuje również w tym numerze melodii. Niby dużo się dzieje,
ale nie jest to wszystko poukładane, powodując chaos. Wydaje się, że
każdy z muzyków gra „swoje”, nie słysząc innych.
Pierwszą połowę albumu zamyka „Pocałunek śmierci”, prawie
siedmiominutowa ballada, przypominająca swym klimatem dokonania Comy. O
ile tekst utworu się jeszcze broni, o tyle sama kompozycja jest raczej
słaba. Niestety im bliżej końca, tym bardziej kawałek staje się nijaki,
bezbarwny, nudny i monotonny. Cierpi na tym tekst, który nie jest
odpowiednio zaakcentowany jakąś nośna linią melodyczną. Wokal brzmi tu
po prostu jak jeden z instrumentów gdzieś w tle. Krótka – może i
efektowna – solówka również niczego tu nie zmienia, nie poprawia odbioru
tej kulawej kompozycji.
Kolejnym numerem jest „Haj”, w którym trudno określić czy zrobiono go
dla jaj czy na poważnie. Tekst też nie jest najwyższych lotów („to jest
seks perwersyjny/szczytowanie na śniadanie”…i tak prawie przez blisko
sześć minut). Sam zespół również nie gra jakiegoś wytrawnego rocka. Jest
głośno, riffowo, motorycznie, ale jakoś bez polotu. Znów mamy bowiem do
czynienia z sytuacją, w której zespół serwuje każda nutę z innej
parafii. Jeśli ten kawałek miał być muzycznym żartem, to raczej ciężko
się na nim poznać, bo zapomniano o jakiejś fajnej puencie.
Bez żalu można więc przejść do „Tsunami”. Rozpoczyna się interesująco –
od piskliwych przesterów gitary i ciężkiej perkusji, aż po mocny riff.
Tu na szczęście z dobrej strony pokazuje się wokalista, który idealnie
ukazuje emocje dotyczące nadejścia fali tsunami i tego, co po sobie
pozostawia. Mamy tu do czynienia z pełnym grozy śpiewem, krzykiem jak i
szeptem. Dobrze wtóruje także zespół, odpowiednio budując napięcie.
Solówka jednak nie zmiata z powierzchni ziemi: jest do bólu zwyczajna,
miałka i nie pasuje do klimatu numeru, w którym niewątpliwie rządzi
Mariusz.
Przedostatnim numerem jest „Słoneczny patrol”. Otwiera go klimatyczna
gitara i dobry śpiew lidera. Niestety znów mamy do czynienia z czymś, co
jest pierwszoplanową wadą całego materiału: nie ma tu porządnej melodii
wokalu, przez co odnosi się wrażenie, że w utworze nic się nie dzieje, a
tekst wlatuje jednym uchem, a wylatuje drugim. Warstwa instrumentalna
też „zaledwie” poprawie – brakuje tego „czegoś”, co powoduje gęsią
skórkę i sprawa, że głowa chodzi w górę i w dół, a noga tupie.
To już prawie koniec. Zostały tytułowe „Imponderabilia”., które już od
początku wgniatają. Jest szybko i zaskakująco: wokalista próbuje
kształtować melodię w refrenie! Szkoda, że dopiero na koniec, bo
słychać, że efekt jest całkiem dobry. Wreszcie robi się interesująco,
zaś sam numer chętnie bym usłyszał w rockowo nastawionych rozgłośniach
radiowych.
Niewątpliwie stara maksyma się sprawdza – początki zawsze są trudne.
Ważkim (w większości) tekstom nie pomaga jednak brak porządnych melodii,
co w rocku jest przecież niezwykle istotne. W przypadku Alterlife
początek drogi jest poza tym bardzo nierówny: są momenty dobre, ciężkie,
metalowo wgniatające w fotel, lecz czasem zespół serwuje nijakość, nudę
i monotonię. Muzycy powinni zastanowić się więc teraz, w jaki sposób je
zwalczyć, żeby za chwilę, gdzieś w okolicach drugiej płyty, nie stać
się tylko kapelą znaną w gronie znajomych.
4/10
Mariusz Fabin